Były to piękne i niezapomniane święta. Wielka w tym zasługa rządu, a przede wszystkim samego premiera, który przebrał się za Świętego Mikołaja. I trzeba przyznać, bogatego! Z wrodzonym wdziękiem i gracją, nim pierwsza gwiazdka zabłysła na niebie, rozdawał na lewo i prawo prezenty. Jadąc do swoich bliskich, mogliśmy zatankować tańsze paliwo. To pierwszy prezent, czyli obniżka akcyzy. Pod choinkę dostaliśmy jeszcze niższą stawkę VAT na gaz i prąd. Jakby tego było mało, eurokraci z Brukseli, odpowiadając na pytanie Mikołaja, nieoficjalnie poinformowali o zgodzie na zerową stawkę VAT na żywność.
Na tym hojność Świętego Mikołaja się nie skończyła. Wyjmował on ze swojego ogromnego worka koperty z pieniędzmi, ładnie nazwanymi dodatkiem osłonowym dla „gospodarstw domowych zagrożonych ubóstwem energetycznym". Nie zapomniał też o Covid-19. Ogłosił, że koronawirus ma wolne w sylwestra i będziemy mogli bawić się do woli.
Jak żyję (a trochę już żyję), nie pamiętam tak pięknych świąt i tak bogatego i hojnego Mikołaja. Nie zmienia tego fakt, że wszystkie te prezenty dostaliśmy w ramach walki z inflacją. Tą, którą Święty Mikołaj sam wcześniej wywołał. Liczy się jednak gest! Prawda?
Obdarowany naród, czyli suweren, jest jak małe dziecko. Przekonane, że to wszystko dostało od miłego brodatego pana, mknącego na saniach i wchodzącego przez komin. I że spełnił on za darmo ich życzenia. Starsze dzieci wiedzą jednak, że Świętego Mikołaja nie ma, a prezenty kupują rodzice. Taka jest brutalna prawda.
Tak samo robi rząd. Jest jednak istotna różnica. Rząd, tak jak rodzice, rozdaje prezenty, ale za nie nie płaci. A zatem kto? Odpowiedź jest znana od dawna. Jej autorem jest Margaret Thatcher: „Jeśli rząd mówi, że komuś coś da, to znaczy, że zabierze tobie, bo rząd nie ma żadnych własnych pieniędzy". I tak samo jest z hojnością Świętego Mikołaja z Alei Ujazdowskich.