W 1778 roku wyprawa Jamesa Cooka dotarła na Hawaje. Jeden z jego oficerów zanotował, że w zatoce Kealakekua (gdzie tubylcy później zjedli słynnego żeglarza) ludzie oddawali się dziwacznej rozrywce – „jeździli na falach".
Angielski oficer nie próbował ich naśladować, ponieważ – jak na rasowego marynarza przystało – nie umiał pływać. Dlatego nie on został białym ojcem surfingu, lecz George Freeth, ratownik z plaży w Ocean Beach w kalifornijskim San Diego. A było to pół wieku temu.
Od tego czasu surfing zdążył zawładnąć rzeszą ludzi na całym świecie, stał się stylem życia. „Surfer Magazine" lansował nawet tezę, że prawdziwy surfer, jeśli praca przeszkadza mu w surfowaniu, przestaje pracować. Ale tej cechy nie ma on wypisanej na twarzy.
Dlatego poznać pana po cholewach, a surfera po desce. Tak jak frak powinien być przyciasny i świadczyć o tym, że właściciel nie jest nuworyszem, nosi go od tak dawna, że zdążył już z niego „wytyć", tak deska powinna być wyblakła od słońca, przeżarta morską solą i wyszczerbiona przez rekina.
Surferzy nie noszą kąpielówek, ale bermudy w kwiatki, zachody słońca, rybki. Nie obrażają się, gdy są nazywani „beach bums" (plażowicze, dosł. plażowe tyłki), ponieważ sami to określenie wylansowali. Przy powitaniu i pożegnaniu nie podają sobie dłoni jak zwykli maszyniści elektrowozów czy gołębiarze, lecz wykonują gest zwany „shaka" – kciuk i mały palec wyprostowane, palce wskazujący, środkowy i serdeczny skurczone.