Był aniołem, który łatwo zmieniał się w diabła. Zrywał przyjaźnie, potrafił obrazić bliskich i tych, którzy starali mu się pomóc w karierze.
Miał zresztą świadomość wad swego charakteru. Na okładce płyty wydanej w 1964 r. przez Columbia Records z „Wariacjami Goldbergowskimi” Bacha, które interpretował rewelacyjnie, napisał o sobie: „Jestem egocentryczny, impulsywny, gadatliwy, kapryśny, nieporządny, leniwy, depresyjny, lecz również szczery, spontaniczny, entuzjastyczny, niesamolubny i uczuciowy. Kłamię równie łatwo jak oddycham, ale tylko wtedy, gdy nie mam z tego pożytku”.
Ci, którzy go znali, nie mieli jednak wątpliwości, że obcują z geniuszem. Nawet najtrudniejszy utwór potrafił zagrać bez przygotowania, a po kilku tygodniach powtórzyć z pamięci. Kiedyś w Nowej Zelandii miał wykonać bez nut 22 koncerty fortepianowe Mozarta, choć znał zaledwie kilka z nich. „Z dnia na dzień – wspominał – uczyłem się i modliłem się, by podczas występu nie zagrać przez pomyłkę w jednym koncercie jakiejś części z innego”.
Dwa lata w szafie
Usprawiedliwienie dla siebie znajdował w traumatycznych przeżyciach wojennych. Urodził się w 1935 roku jako Robert Krauthammer, na miejscu rodzinnego domu stoi dziś fontanna przed warszawskim kinem Muranów. Za okupacji była to część getta, z którego na aryjską stronę wprowadziła go w 1942 r. babka Celina, ufarbowawszy mu włosy na blond i przebrawszy za dziewczynkę. Matka została w getcie z ukochanym mężczyzną (małżeństwo z ojcem Roberta rozpadło się przed 1939 rokiem). Kilka miesięcy później zginęła w Treblince, syn do końca życia nie mógł pogodzić się z tym, że porzuciła go dla innego.
Przeżył ukrywany w mieszkaniu polskiej rodziny. Nie wolno mu było podchodzić do okna, kryjówkę z łóżkiem i nocnikiem miał w szafie. Potem do końca życia panicznie bał się zasypiania, musiał brać środki nasenne.