Odwołany wiosną, przeniesiony na październik znów trafił na atak koronawirusa, więc w koncertach na żywo może uczestniczyć garstka publiczności. Na szczęście są transmisje z Festiwalu Beethovenowskigo w radiowej Dwójce i online, ale ten, kto może być w Filharmonii Narodowej wie, że najdoskonalszy streaming nie zastąpi przyjemności bezpośredniego obcowania z muzykami.
Czy rzeczywiście życie koncertowe musi koniecznie podlegać takim restrykcjom, jakie narzucili ci, którzy chyba w ogóle nie obcują z tą sztuką. Publiczność w Filharmonii Narodowej jest bardzo zdyscyplinowana, obsługa zaś sumiennie kontroluje przestrzegania wszystkich reguł, wiec niezbędny dystans dałoby się zachować i przy dwukrotnie większej liczbie słuchaczy.
Na Festiwalu Beethovenowskim orkiestry występują oczywiście w pomniejszonych składach, ale program jest tak dobrany, by nie oferować publiczności symfonicznego substytutu. Co więcej, zdarzają się przyjemne zaskoczenie, jak choćby niezwykłe połączenie utworów, które Andrzej Boreyko zaproponował w sobotnim koncercie inauguracyjnym.
Muzycy Filharmonii Narodowej płynnie przeszli pod jego batutą od Adagia z Kwartetu smyczkowego F-dur Beethovena, które na orkiestrę smyczkową opracował Australijczyk Breat Dean, do I Symfonii Brahmsa. Jej wybór wydawał się niemal oczywisty. Brahms wielbił Beethovena i długo wzbraniał się przed skomponowaniem własnej symfonii, uważając, że nie może mierzyć się z mistrzem. A kiedy po czterdziestce stworzył wreszcie tę pierwszą, niemal jednogłośnie okrzyknięto go następcą Beethovena.
Zagrana przez nieco mniejszą liczbę muzyków pozwoliła Andrzejowi Boreyce pokazać nie tylko pokrewieństwo obu kompozytorów (stąd pomysł łączenia z Adagiem Beethovena), ale pobawić się formą i niuansami I Symfonii Brahmsa. Momentami słuchało się jej jak całkiem nowego utworu, choć przecież wszystkie jej tematy, tak typowo „brahmsowskie”, są dobrze znane.