Pamiętam, jak spotkałem go kiedyś w Warszawie, gdy występował na scenie Narodowego. Było to tuż po śmierci Jerzego Grzegorzewskiego. „Wie pan, najbardziej przerażał mnie w Jurku (Grzegorzewskim) ten stale postępujący element autodestrukcji, gen katastrofy, który niejako odziedziczył po ojcu - cenionym piekarzu. W pewnym momencie stracił on dorobek swego życia i nigdy nie mógł się z tym pogodzić. I to poczucie katastrofy w ostatnich latach przed śmiercią coraz bardziej w Jurku narastało. Czuliśmy to, a jednak nic nie dało się zrobić, nie można było temu zapobiec. Najgorsze jest w człowieku poczucie bezsilności” – zakończył mi tę opowieść Jerzy Trela.
To była jedna z najbardziej przejmujących opowieści. Inne były znacznie pogodniejsze. O Annie Polony, którą cenił jako wspaniałą aktorkę, ale też prawdziwą przyjaciółkę. O Annie Dymnej, którą znał właściwie od dziecka, bo kiedy trafiła do Starego wydawała się wszystkim małą dziewczynką. O Krzysztofie Jasińskim, którego nazywał „urodzonym dyrektorem”. O psie, który źle znosił jego wyjazdy z rodzinnych Lencz, i kiedy wracał, zawsze czekał na niego na dworcu. Tego typu historie ośmieliły mnie, by zaproponować panu Jerzemu udział w próbie czytanej młodzieńczego opowiadania Gombrowicza przed kilku laty na festiwalu w Radomiu. Wystąpili w niej też Anna Polony, Irena Laskowska, Tomasz Karolak i Przemysław Stippa. Pan Jerzy chętnie się zgodził. Wieczór przyjęty był owacyjnie.
Czytaj więcej
Ignacy Gogolewski i Jerzy Trela: dwaj aktorzy naprawdę wielkiego formatu. Dwaj odtwórcy postaci Gustawa Konrada w legendarnych mickiewiczowskich „Dziadach". Gogolewski w pierwszej powojennej inscenizacji Aleksandra Bardiniego. Trela w równie legendarnej Konrada Swinarskiego w Starym Teatrze. Obaj dźwignęli polski romantyzm na wyżyny. I teraz obaj odeszli w roku ogłoszonym przez ministra kultury Rokiem Romantyzmu. Odeszli tego samego dnia 15 maja.
Jerzy Trela był mistrzem słowa. Zawsze brzmiała mi w uszach nie tylko jego Wielka Improwizacja z „Dziadów” ale też przejmująca modlitwa Konrada z „Wyzwolenia”. Kiedy zorientowałem się, że Ministerstwo Kultury ma program dotacyjny, pozwalający zrealizować np., słuchowisko teatralne od razu pomyślałem o panu Jerzym. Tytuł przyszedł właściwie automatycznie. „Ja, Feuerbach”. Głośna, współczesna sztuka niemieckiego dramatopisarza i reżysera Tankreda Dorsta. Autor w przejmujący sposób przedstawia w niej dramat wybitnego aktora „starej daty”, który po latach przerwy postanawia wrócić na scenę. Utwór rozsławił gigant powojennego teatru polskiego Tadeusz Łomnicki. Przedstawienie w warszawskim Teatrze Dramatycznym przeszło do historii i było zarejestrowane dla Teatru TV. I byłem pewien, że dziś (to dziś oznaczało 2020 rok) nikt poza Trelą nie zmierzy się z tym dramatem w sposób równie przejmujący i równie osobisty jak Łomnicki. Magda Piekorz, której zaproponowałem reżyserię słuchowiska uznała to za świetny pomysł i przyjęła propozycję bez zastrzeżeń. Zdobyłem tekst, zadzwoniłem do pana Jerzego i powiedziałem o całej idei. Pan Jerzy był nieco zaskoczony, chyba zainteresowany, ale poprosił o przesłanie tekstu. Po dwóch dniach zadzwonił do mnie w bardzo refleksyjnym nastroju. „Pomysł podobał mi się od początku - przyznał - ale kiedy przypomniałem sobie sztukę, podoba mi się coraz bardziej. Pomyślałem tylko, że musiałbym się zmierzyć z legendą Tadeusza. (Łomnickiego), bo przecież on stworzył kreację, która przeszła do historii teatru. Wie pan - dodał - to byłoby jakieś wyzwanie, ale ja bym chciał to opowiedzieć od siebie. Bardzo od siebie. Bo jak patrzę na swoje życie, to ten Feuerbach staje mi się naprawdę bardzo bliski”.
W podobnym tonie przebiegała rozmowa z Magdą Piekorz. Pan Jerzy zaproponował wówczas, że w roli Kobiety mogłaby wystąpić Anna Polony. Po kilku dniach zadzwonił znowu i zasugerował pewną zmianę. „Słuchajcie, słuchowisko słuchowiskiem, ale pomyślałem, dlaczego ten Feuerbach to nie miałby być mój powrót na scenę Starego. I jeszcze z Hanką (Anną Polony), z którą w wyniku nieporozumień z poprzednią dyrekcją zdecydowaliśmy się odejść z teatru".