Afryka przez lata kojarzyła się kinomanom z „Pożegnaniem z Afryką” Pollacka, „Angielskim pacjentem” Minghelli czy „Nigdzie w Afryce” Caroline Link. Z nieziemskiej piękności krajobrazami, karawanami, wielbłądami, żyrafami biegnącymi przez pustynię. Z romantyzmem, nieokiełznaną dzikością, kulturą opierającą się na prostych zasadach. Ten obraz zmąciły mocne obrazy walk politycznych, rasizmu Republiki Południowej Afryki, ludobójstwa w Rwandzie. Ale „Safari” Ulricha Seidla nie wpisuje się w żaden z tych nurtów.
Austriak zrobił w gruncie rzeczy film o Europejczykach. O wdzierającej się na Czarny Kontynent kulturze Zachodu. O dominacji tych, którzy szukają rozrywki. Pokazane przez niego polowanie na dzikie zwierzęta nie ma nic wspólnego z romantyzmem. To przemysł zabijania organizowany dla ludzi, którzy sowicie za taką „przygodę” płacą.
Bohaterami Seidla są wciąż ci sami ludzie. Mieszkańcy zachodniej Europy, dobrze prosperujący Austriacy. Szanowani obywatele, członkowie dobrze sytuowanej klasy średniej, mieszczanie o nienagannej reputacji. W poprzednich filmach Seidla to oni przechowywali w piwnicach wstydliwe tajemnice, to oni jeździli do Afryki uprawiać seksturystykę. W „Safari” Seidl znów ich obnaża. Pokazuje ich wyprawy po myśliwskie trofea – głowy żyraf i lwów, ale przede wszystkim po własne poczucie siły.
– Dzisiaj na polowanie w Afryce mogą sobie pozwolić nie tylko bogaci szejkowie, oligarchowie i członkowie królewskich rodzin. Stać na to wielu ludzi z Zachodu, którzy w czasie takich wypraw zabijają średnio dwa zwierzęta dziennie – mówi Seidl.