Niby wszystko się tu zgadza, chwilami jest nawet zabawnie. Niestety, tylko chwilami. Bo lepiej się w tym filmie prezentuje starsze pokolenie. Gdy na ekranie pojawia się młodzież – robi się nieciekawie i głupawo. Sporo tu dłużyzn, a poza tym zbyt wiele dowcipów ociera się o niesmaczny kicz. I nie wiem czy rzeczywiście daje się śmiać ze wszystkiego. Alzheimer babci Eli pokazany jest w „Dalej, jazda!” bardzo przyjaźnie, w gruncie rzeczy nie ma tu krztyny zadumy ani prawdziwej refleksji o odpływaniu w niebyt. Marian Opania, Małgorzata Rożniatowska i świetny, zachowujący dystans Wiktor Zborowski robią co mogą, żeby nadać swoim postaciom trochę prawdy, ale tekstu nie przeskoczą. To, co świetnie sprawdzało się w odnoszących sukcesy kasowe kolejnych opowieściach o Świętym Mikołaju, tutaj nie wypala. Tak, wiem, nie każda opowieść o starości i demencji może mieć siłę i klasę „Nebraski” Alexandra Payne’a, ale mam wrażenie, że granicy dobrego smaku czasem warto nie przekraczać.
„Sztuka pięknego życia”
Reż.: John Crowley. Wyk.: Florence Pugh, Andrew Garfield.
„Sztuka pięknego życia” jest opowieścią o uczuciu, o nieśmiałych marzeniach, kompromisach, wzajemnych ustępstwach, ambicji, o tragedii, która spada nagle i trzeba jej stawić czoła.
Bohaterowie filmu Almut i Tobias spotykają się przez przypadek. Opowiadając historię ich miłości irlandzki reżyser teatralny i filmowy John swobodnie podróżuje w czasie, pokazując różne momenty tego związku: pierwszy seks, rodzącą się miłość, ale też strach dziewczyny, gdy Tobias zaczyna mówić o dziecku, pogłębiającą się relację, chorobę Almut, narodziny córeczki, chęć zawodowego spełnienia, wybory, jakich kobieta dokonuje w najtrudniejszym momencie, wspierana przez partnera.
Crowley podpatruje życie dwojga młodych Brytyjczyków, którzy muszą stawić czoła własnym wyobrażeniom o miłości, ale też światu i losowi. Pewnie ta historia opowiedziana bardziej łopatologicznie przypominałaby soap-operę. Jednak irlandzki twórca sprawia, że na ekranie odbija się jakaś prawda. Nie zwalnia widzów z myślenia, niczego nie narzuca, zadaje pytania. A poza tym jego film żyje dzięki Florence Pugh i Andrew Garfieldowi. Oboje są piękni, prawdziwi, a przede wszystkim jest między nimi prawdziwa chemia. Także dzięki nim „Sztuka pięknego życia” wciąga i wzrusza.