Arkadiusz Jakubik: Zagram Jacka Kuronia. To będzie opowieść o wielkiej miłości

– Gramy niby normalny koncert, całą płytę, ale wizualną częścią tego performance’u są projekcje wideo, które zrobił dla nas Natan Berkowicz, uzdolniony autor wideoartów -–mówi Arek Jakubik o płycie i cyklu koncertów „Romeo i Julia żyją”.

Publikacja: 23.04.2025 17:59

Arkadiusz Jakubik

Arkadiusz Jakubik

Foto: PAP/Tytus Żmijewski

Do tej pory dzieliłeś swoją działalność na muzykę i film – teatr zaniedbałeś. Teraz projektem „Romeo i Julia żyją” scalasz swoją twórczość. Jak wymyśliłeś ten teatralny podcast wg scenariusza filmowego w formie płyty, a już niedługo koncertu?

Chyba w sposób podświadomy połączyłem swoje przestrzenie aktywności twórczej. Teatr, faktycznie, porzuciłem, ale coraz częściej myślę, żeby wrócić na scenę, bo im dłuższa będzie przerwa – tym będzie to trudniejsze. Pamiętam, jak ze trzy lata temu zadzwonił do mnie Zbyszek Libera z pytaniem od Mai Kleczewskiej, czy bym nie zagrał Blooma w jej poznańskim „Ulissesie”, ale akurat byłem tuż przed zdjęciami do „Informacji zwrotnej”. Nie było jak. Ale żałuję.

A jak zaprojektowałeś koncerty promujące „Romeo i Julia żyją”?

To, jak wygląda mój teatrzyk muzyczno-filmowy, pokazaliśmy już na festiwalu teatralnym w Inowrocławiu. Mam nadzieję, że to oryginalna propozycja, jakiej nie sposób znaleźć na teatralnej scenie. Gramy niby normalny koncert, całą płytę, ale wizualną częścią tego performance’u są projekcje wideo, które zrobił dla nas Natan Berkowicz, uzdolniony autor wideoartów między innymi dla Krzysztofa Warlikowskiego i Jana Klaty. Jego wizualna wrażliwość jest absolutnie niebywała. Nie stworzył bowiem ilustracji 1:1 tego, o czym śpiewam, tylko swój kontrapunkt, komentarz do historii, którą opowiadam. A moim marzeniem jest, aby podczas słuchania płyty lub oglądania performance’u odbiorcy czasami zamknęli oczy i spróbowali nakręcić w wyobraźni swój film. Żeby dali Romeo i Julii twarz swoją i ukochanej osoby. Przez filtr swojego życia opowiedzieli swoją historię o Romeo i Julii, którzy dla mnie nie mają konkretnego wieku.

Arek Jakubik podczas sesji do concept albumu „Romeo i Julia żyją”

Arek Jakubik podczas sesji do concept albumu „Romeo i Julia żyją”

Foto: Hanna Nawrot/Mat.Pras.

Żyją ze sobą długo, ale trudno powiedzieć, że cały czas szczęśliwie, bo przecież mało się nie pozabijali.

Zacznijmy od pytania, przez kogo ta cała tragedia u mistrza Szekspira? Otóż wszystkiemu winni są księża. Gdyby brat Jan przekazał list z planem ojca Laurentego Romeowi – ten ostatni by przeżył. Gdyby ksiądz Laurenty się nie spóźnił, tylko przyszedł parę minut wcześniej – również wszystko by się potoczyło inaczej, a Romeo i Julia spokojnie mogliby dożyć dziewięćdziesiątki!

Po trzeciej płycie Dr. Misia „Zmartwychwstaniemy” dostałem SMS od Kazika Staszewskiego, który po premierze każdego albumu wysyłał mi króciutkie, ale pozytywne recenzje. Był też na naszych koncertach. I co? Napisał, że płyta super, że gratuluje i tak trzymać – tylko mam obiecać, że na następnej zacznę pisać swoje teksty.

Arek Jakubik

Powiedz proszę, jak to wygląda w twoim ciągu dalszym.

Jeden z bohaterów, niejaki Karol Jeż, ksywa Dziki Zwierz, przyjaciel głównego bohatera Jana Marca, ma w spektaklu, próbowanym na scenie Domu Kultury w Piasecznie zagrać ojca Laurentego i zakochaną parę uratować, czyli przyjść odrobinę wcześniej niż u Szekspira. Taki jest pomysł Jana i Krystyny Marców na nową wersję historii. A wszystko zaczęło się od mojego scenariusza o aktorskim małżeństwie z podwarszawskiego Piaseczna. Ostatecznie ten ryzykowny, zwariowany projekt przerobiłem na piosenki i każda z nich, a jest ich dziesięć, mam nadzieję, obroni się osobno jako singiel. Mnie zależało jednak na konceptualnym albumie oraz na tym, żeby słuchaczy „zaszantażować” różnymi atrakcjami, by wysłuchali płyty od początku do końca – tak jak kiedyś słuchało się Pink Floyd, Genesis czy Black Sabbath. Na płycie są wykorzystane wszelkiego rodzaju zabiegi filmowe na czele z cięciami, zmianami planów, retrospekcjami, punktami zwrotnymi, żeby trzymać uwagę widza jak w dobrym serialu.

Czytaj więcej

Kobieta będzie kierować Filharmonią Narodową

Atrakcji jest co niemiara. Nie chciałbym spojlerować, ale to trójkąt miłosny, a w zasadzie czworokąt, zaś w nim znany aktor Cezary Kot i wypadek z jego udziałem, a także nieznana blondyna, pożar sklepu Jana Marca z antykami i mnóstwo marihuany. Dzieje się tak wiele, że pomimo zapewnienia zawartego w tytule trzeba zapytać, czy Romeo i Julia naprawdę przeżyli.

Tę kwestię wolałbym jednak pozostawić słuchaczom. Niech sami sobie odpowiedzą na pytanie, co tak naprawdę stało się z Janem i Krystyną Marcami. To jest pytanie, które pojawia się także w sondach ulicznych między piosenkami. I tyle słyszymy wersji, ilu jest świadków. Muszę dodać, że jako widz nie lubię wychodzić z kina w totalnej depresji. Nie chodzi nawet o happy end, ale jakiekolwiek światełko w tunelu musi się pojawić. Dlatego po kilku miesiącach od zakończenia pracy nad płytą dopisałem codę, czyli dziesiąty numer, pod tytułem „Epilog”.

Czy miałeś jakieś inspiracje prywatne?

Może? Kiedyś Romeo miał na imię Oskar, a Julia – Ruth. Spektakl pod tytułem „Oscar i Ruth” grałem z moją żoną Agnieszką przez 17 lat. Ale po tym, jak Agnieszka złamała nogę w trakcie przedstawienia, nie udało nam się już wrócić do grania. Graliśmy wtedy nie tylko w Teatrze Powszechnym w Warszawie, ale po całej Polsce. Wystarczyły nam dwie siatki z Ikei z rekwizytami, do tego dwa krzesła, jedna sukienka z kapelusikiem i garnitur. To był nasz domowy teatr. Umówiłem się nawet sam ze sobą, że jak już nikt nas nie będzie chciał oglądać w teatrze – to będziemy to przedstawienie grać w domu dla naszych przyjaciół. I tak może zrobimy, bo spektakl zmieniał się razem z nami. Był zupełnie inny na premierze w 2001 r. i inny będzie, kiedy będziemy po dziewięćdziesiątce używali balkonika oraz laseczki. Ten spektakl był rodzajem naszej małżeńskiej terapii, ponieważ nigdy nie mogliśmy go zagrać pokłóceni. A ponieważ ja jestem upartym osłem spod znaku Koziorożca, zaś moja Agnieszka zaciętym Skorpionem – jeżeli przychodzą ciche dni, a i w najwspanialszych małżeństwach takie rzeczy się zdarzają, to żadna strona nie wyciąga ręki. Kiedyś jechaliśmy do Teatru Powszechnego godzinę w milczeniu. Siedzieliśmy też w ciszy w garderobie. Przyszedł inspicjent, powiedział: „Kochani, za 15 minut zaczynamy”. A my nic. Minuta do rozpoczęcia – a my nic.

Kto miał pierwszą kwestię do wypowiedzenia?

To nie miało znaczenia, bo my nie mogliśmy wyjść na scenę. Staliśmy za kulisami, widzieliśmy światła, spektakl się zaczął, a my nic… I wtedy… Będę sprawiedliwy. Czasem ja, czasem Agnieszka zdobywaliśmy się na gest pojednania. Trzeba się przytulić, pocałować. I dopiero mogliśmy wyjść na scenę. W jakimś sensie Oskara i Ruth zamieniłem na Romea i Julię.

To twój drugi album solowy, ale teksty napisałeś sam po raz pierwszy?

Dlatego że to bardzo intymna opowieść, która rodziła się w pandemii, kiedy byliśmy wszyscy pozamykani. Kiedy 18 lat temu zaczynałem z Dr. Misiem, w życiu bym nie przypuszczał, że biorąc do piosenek wiersze moich przyjaciół – Krzyśka Vargi czy Marcina Świetlickiego – nagle sam zacznę pisać. Jednak po trzeciej płycie Dr. Misia „Zmartwychwstaniemy” dostałem SMS od Kazika Staszewskiego, który po premierze każdego albumu wysyłał mi króciutkie, ale pozytywne recenzje. Był też na naszych koncertach. I co? Napisał, że płyta super, że gratuluje i tak trzymać – tylko mam obiecać, że na następnej zacznę pisać swoje teksty. Chodziłem chyba ze dwa, trzy miesiące z wątpliwościami, co mam Kazikowie odpisać, bo wiedziałem, że odpowiedź musi być wiążąca. W końcu napisałem: „Obiecuję”. Potem była pierwsza moja płyta solowa „Szatan na Kabatach” z tekstami pisanymi do spółki z Krzyśkiem Vargą. Odważyłem się. A teraz wszystko zaczęło się w naturalny sposób, bo wiedziałem, że mam historię w głowie i nie potrzebuję żadnej pomocy, zwłaszcza że miałem dużo pandemicznego czasu. Wszystko zaczęło się od PlayStation. Grałem z moim młodszym synem Jankiem w FIF-ę tak kompulsywnie, że aż nabawiłem się zapalenia łokcia, tak zwanego łokcia fifisty. A gdy nie mogliśmy już grać na konsolach, spotykaliśmy się z Jankiem w domowym studio. Janek świetnie gra na gitarze, emocjonalnie, od serca, a ponieważ nie jest skażony edukacją muzyczną, tworzył po swojemu dziwne akordy i riffy. Z tymi numerami poszedłem do Olafa Deriglasoffa, który nie wiedział z początku, jak zagrać to, co Janek powymyślał. W końcu jednak, łamiąc sobie palce na gryfie, doszedł ze wszystkim do ładu.

Co twojego czeka nas w kinie poza rolą w nowym filmie Smarzowskiego?

To jest chyba najdłużej wyczekiwany film Wojtka, bo poprzednia władza, mówiąc delikatnie, nie pomagała temu twórcy. Też czekam bardzo na ten film, a uprzedzając może pytanie, zdradzę, że ja się w tym filmie pojawiam wyłącznie, że tak powiem, towarzysko. Miałem do zagrania dwie małe rólki. Ale Wojtkowi się nie odmawia, nawet kiedy trzeba zagrać nogę od stołu. Natomiast w wakacje czeka mnie poważne aktorskie wyzwanie – mam zagrać Jacka Kuronia w filmie fabularnym w reżyserii Piotra Domalewskiego. To będzie opowieść z przełomu lat 70. i 80. o wielkiej miłości Jacka i Gajki. Autorem zdjęć będzie Michał Sobociński, producentem Robert Kijak i NextFilm. No i Gajkę zagra Magda Popławska. Myślę, że bardzo ważny film będziemy robić. Warto przypomnieć ludziom, zwłaszcza młodym, kim był Jacek Kuroń. Tak mało jest dzisiaj autorytetów, o których pamiętamy. Nie mogę się doczekać początku zdjęć. I przerzuciłem się z elektronicznych papierosów na analogowe.

„Romeo i Julia żyją” Arka Jakubika, Mystic, 2025, CD

„Romeo i Julia żyją” Arka Jakubika

„Romeo i Julia żyją” Arka Jakubika, Mystic, 2025, CD

Foto: Hanna Nawrot/Mat. Pras.

Do tej pory dzieliłeś swoją działalność na muzykę i film – teatr zaniedbałeś. Teraz projektem „Romeo i Julia żyją” scalasz swoją twórczość. Jak wymyśliłeś ten teatralny podcast wg scenariusza filmowego w formie płyty, a już niedługo koncertu?

Chyba w sposób podświadomy połączyłem swoje przestrzenie aktywności twórczej. Teatr, faktycznie, porzuciłem, ale coraz częściej myślę, żeby wrócić na scenę, bo im dłuższa będzie przerwa – tym będzie to trudniejsze. Pamiętam, jak ze trzy lata temu zadzwonił do mnie Zbyszek Libera z pytaniem od Mai Kleczewskiej, czy bym nie zagrał Blooma w jej poznańskim „Ulissesie”, ale akurat byłem tuż przed zdjęciami do „Informacji zwrotnej”. Nie było jak. Ale żałuję.

Pozostało jeszcze 92% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Film
Leszek Kopeć nie żyje. Dyrektor Gdyńskiej Szkoły Filmowej miał 73 lata
Materiał Promocyjny
Między elastycznością a bezpieczeństwem
Film
Powstaje nowy Bond. Znamy aktorów typowanych na agenta 007
Film
Mają być dwie nowe „Lalki”. Netflix miał pomysł przed TVP
Film
To oni ocenią filmy w konkursach Mastercard OFF CAMERA 2025!
Film
Lekarz sądowy ujawnił przyczyny śmierci Michelle Trachtenberg