Czy to pytanie ma dziś sens? Jak najbardziej. Bo powrót Tuska do kraju to najgroźniejsza z politycznych perspektyw dla rządów PiS. Do niedawna w kręgach ludzi władzy (tych głupszych), głównie sobie z Tuska żartowano. Był brukselskim dezerterem, wodzem bez armii, politykiem wypalonym. Mądrzejsi jednak wiedzieli, że to bzdury. Tusk nie skompromitował się w Brukseli. Nabrał siły, pewności i politycznego znaczenia. Jest rozpoznawalny, wpływowy i choć przez sam fakt, że o dowolnej porze dnia i nocy może zadzwonić do każdego polityka na świecie nie ma dziś po stronie opozycyjnej konkurenta. Jest na dodatek niekwestionowanym autorytetem w kręgach antypisowskich i w świetnej formie, co potwierdza w kolejnych swoich wystąpieniach. Jest więc kogo się bać. Czy jednak zdecyduje się na powrót do czynnej polityki w kraju?
W odpowiedzi na tak zadawane pytania konsekwentnie milczy. Na razie pełni swą misję europejską, ale można być coraz bardziej przekonanym, że tylko „na razie”. A wybór obchodów święta niepodległości w Łodzi i Warszawie tylko potwierdza, że Tusk przekroczył Rubikon. Czytelnym sygnałem były znamienne słowa o „bolszewikach”, które wypowiedział na łódzkim Kongresie Wolności. Można się spierać, czy stygmatyzuje w ten sposób PiS, czy szersze zjawisko w europejskiej polityce, nie mniej sam fakt użycia tego symbolicznego określania w wigilię stulecia niepodległości ( a jak wiadomo, ta niepodległość została wyszarpana bolszewikom z bronią w ręku na przedmieściach Warszawy) świadczy o odniesieniach do krajowej polityki. Tusk zagrzewa tymi słowy do boju. Czy aby na pewno jako troskliwy ojczulek z nudnawej Brukseli? To rola dla politycznego intryganta, a Tusk z pewnością intrygantem nie jest.
Jeszcze czytelniej cień intencji powrotu do polskiej polityki wychodzi w wywiadzie Tuska dla "Gazety Wyborczej". Przewodniczący Rady Europejskiej przedstawia się w nim jako człowiek do końca ulepiony w polskiej tradycji politycznej. Opowiada o swojej fascynacji Piłsudskim, nieledwie jako jego dziedzic i następca wobec zagrożeń jakie niesie z sobą polskie ksenofobia i nacjonalizm. Jeśli w istocie jego zdaniem konflikt polityczny w kraju ma twarze Kaczyńskiego i Tuska, to czyż ta konfrontacja (obaj czynni w polityce) nie powinna mieć kolejnej odsłony? Ale jest w tym wywiadzie jeszcze jeden bardzo symboliczny wątek. Tusk mówi, że stanowisko, które sprawuje w Unii wziął ze względu na dobro kraju, że to była jego pierwotna motywacja. Jeśli więc politykiem w tak ważnym momencie kieruje dobro ojczyzny, to dlaczego w kolejnym punkcie zwrotnym miałoby kierować cokolwiek innego? Właśnie dlatego te słowa odczytuję jako nie wprost wyrażone oddanie się do dyspozycji Polski, czyli ofertę dla opozycji.
Jeśli ktoś czeka na inną, bardziej wyraźną deklarację, to się nie doczeka. Donald Tusk nie zwykł ujawniać swoich planów. Dziś jest to o tyle trudniejsze, że pełni w polityce europejskiej funkcję, która zobowiązuje go do bezstronności. I mimo, a także dlatego właśnie, że powiedział w kraju to co usłyszeliśmy (i przeczytaliśmy) w ostatnich dniach, dalej idące deklaracje nie padną. W Prawie i Sprawiedliwości zapewne deklarację Tuska usłyszano. Pewnie dlatego ukarał go na Placu Piłsudskiego Andrzej Duda łamiąc protokół i nie witając z imienia i nazwiska, a potem ustawił wstydliwie w dalszym szeregu na trybunie honorowej. Zapewne zrozumiał, że to śmiertelnie groźny przeciwnik w kolejnej kampanii, który bez względu na to, czy stanie na czele Koalicji Obywatelskiej, czy „tylko” zjednoczy opozycję, może wysłać go nad wcześniejszą emeryturę. On i tylko on. Dlatego Duda jest w panice. Zyska na tym oczywiście Jarosław Kaczyński, bez którego prezydent jest bez szans na reelekcję. Tusk skleił więc swoją obecnością pałac prezydencki i Nowogrodzką, wzmocnił front prawicy, ale też dał nadzieję opozycji. Warto jednak ostrzec, naprawdę uaktywni się dopiero za rok, czekanie więc na Tuska z nadzieją, że Polskę „zbawi” byłoby dla opozycji fatalnym błędem.