Juddery pisał swoją książkę jeszcze przed wybuchem konfliktu wokół Ukrainy i przed ostatnią eskalacją napięcia na Bliskim i Środkowym Wschodzie. Przypuszczam, że uwzględnienie ich nie zmieniłoby zasadniczo jego wyliczeń i wniosków.
W XX wieku w konfliktach zbrojnych zginęło ok. 100 mln ludzi. Jasne, że to o 100 mln za dużo. Gdyby jednak, pisze Juddery, przyłożyć tę liczbę do populacji świata, okaże się, że prawdopodobieństwo, iż statystyczny mieszkaniec Ziemi zginie na wojnie, jest dziś nieporównanie niższe niż w dowolnym wieku przedtem. Druga wojna światowa pochłonęła 55 mln ofiar, 2,5 proc. ówczesnej populacji świata. Siedmioletnie powstanie generała An Lushana (połowa VIII wieku, Chiny) zdaniem niektórych mogło zmieść 36 milionów istnień, więcej niż pierwsza wojna światowa, jedną szóstą ówczesnej ludności planety. Podboje Dżyngis-chana mogły kosztować życie 40 milionów ludzi (to tak, jakby dziś wybić 280 mln). Aleksander Macedoński swoje imperium zbudował na co najmniej 500 tys. ofiar i w historii wciąż nosi przydomek Wielki, dwudziestowieczny dyktator Ugandy Idi Amin, powszechnie uważany za potwora, wymordował ok. 300 tys. obywateli.
Jasne, że umiejętnie ustawiając obok siebie liczby i historyczne postaci, można udowodnić prawie wszystko. Trudno jednak się oprzeć tezie Juddery'ego: ludzkość uczy się z trudem, ale jednak czegoś się uczy. I nie tyle wybuchające nieszczęścia, ile ich nadreprezentacja w mediach (które nie umieją pokazywać szczęścia) odpowiada za fałszywie mroczny obraz współczesnego świata, w którym ludzie mają przecież szanse i możliwości, jakich nigdy przedtem nie mieli.
W rozdziale, który obecnie mam na tapecie, Juddery zajmuje się powszechnym przekonaniem, że politycy jeszcze nigdy nie byli tak agresywni i cyniczni jak dzisiaj. Pokazuje pierwsze prezydenckie kampanie wyborcze w Stanach, gdy kandydaci wyzywali się od złodziei, obrzucali rasistowskimi wyzwiskami, a nawet sugerowali, że przeciwnik może być transseksualistą (starcie Thomas Jefferson vs. John Adams w 1800 r.). Zdaniem speców od amerykańskich prezydentów ci panujący ostatnio, mimo wszystkich mankamentów, i tak należą do najlepszych, jakich USA miały. Podobnie (to już moja obserwacja) jest z Kościołem, który w powszechnej opinii przeżywa wielki kryzys, a przecież (znów mimo ewidentnych błędów, dziś widocznych dzięki mediom) sensownie się rozwija, a nie zwija (jakościowo również – w XX wieku za świętych lub kandydatów na świętych uznano sześciu z ośmiu panujących papieży!).
Jest super? Jasne, że nie jest. Oprócz tego, na co można słusznie psioczyć, jest też jednak za co dziękować. I pamiętać, że właśnie dlatego, że dużo więcej wiemy i możemy (czego Juddery nie zauważył i właśnie dlatego jego statystyczne zabawy, choć dostarczające ciekawych danych, nie mają większego sensu), ciąży na nas nieporównanie większa moralna odpowiedzialność niż na Dżyngis-chanie.