Donald Tusk opisuje w książce „Szczerze”, jak w 2015 r., gdy był przewodniczącym Rady Europejskiej, odwiedził go Joe Biden, wówczas wiceprezydent USA u boku Baracka Obamy. Biden powiedział Tuskowi, że wciąż jest pod wrażeniem jego wystąpienia w Tbilisi podczas rosyjskiej inwazji na Gruzję w 2008 r. „Patrzyłem na ciebie z wielkim uznaniem”. „Dziękuję za komplement, ale mnie tam nie było. To był nasz prezydent Lech Kaczyński” – odpowiedział Tusk.
Z wystąpienia Kaczyńskiego – ze słów „dziś Gruzja, jutro Ukraina, pojutrze państwa bałtyckie, a później może i czas na mój kraj, na Polskę” – ani USA, ani inni ważni gracze Zachodu nie wyciągnęli jednak lekcji. Nie wyciągnęli wniosków z odrodzenia rosyjskiego imperializmu. Długie lata trwało traktowanie Rosji jako normalnego partnera, a nie jako totalnego zagrożenia dla bezpieczeństwa i granic.
A przez kilka sierpniowych dni 2008 r. nie tylko Gruzinów, ale też zagranicznych polityków i dziennikarzy gnębiły takie myśli: Czy rosyjskie wojska obalą prezydenta Micheila Saakaszwilego? Wejdą do Tbilisi, stolicy kraju marzącego o członkostwie w NATO i UE, czy nie wejdą? Czy po raz pierwszy od upadku komunizmu Moskwie uda się bezkarnie i zuchwale zrobić w innym kraju to, co będzie chciała? Pamiętam ten nastrój wyczekiwania, byłem wtedy w gruzińskiej stolicy, obawiającej się nocnego ataku Rosjan.
Czytaj więcej
Okupacja części terytorium trwa, kraje wciąż nie mają stosunków dyplomatycznych, ale nie przestają handlować i robić ze sobą interesy.
Wojna zaczęła się w ostatnich minutach 7 sierpnia 2008 r. Rozkaz ataku na separatystyczną prorosyjską Osetię Południową wydał Saakaszwili. Tliła się już od miesięcy, ale właśnie wtedy do tunelu łączącego Rosję z Osetią Południową zbliżały się kolumny wojsk rosyjskich. Gruzinom nie udało się ich zablokować. Nie byli przygotowani, dwa tysiące najlepszych żołnierzy gruzińskich było wtedy w Iraku, u boku zachodnich sojuszników.