Rz: Podczas posiedzenia Senatu nad nowelą prawa autorskiego mówił pan, że to najpoważniejszy od dziesięciu lat projekt. Dlaczego? W zasadzie dostosowuje przecież polskie prawo do unijnych dyrektyw.
Andrzej Wyrobiec: Z tym nie mogę się zgodzić. To pierwsza nowelizacja prawa autorskiego od bardzo dawna, która wychodzi znacznie poza obowiązkową implementację dyrektyw. Same wyjątki dotyczące dozwolonego użytku mają przecież charakter fakultatywny. Komisja Europejska nie wymagała od nas choćby uregulowania kwestii e-learningu czy korzystania z utworów na potrzeby karykatury, parodii lub pastiszu. Państwa członkowskie mają też pełną swobodę w kształtowaniu systemu wynagrodzeń ?za wypożyczenia biblioteczne. Prawo unijne przesądza tylko, że ma być wprowadzony. Wreszcie korzystanie z utworów niedostępnych w obrocie handlowym nie jest wiążąco uregulowane w prawie unijnym. Są rozwiązania niemieckie czy francuskie, ale mają wymiar krajowy. Tym tematem po prostu warto było się zająć przy okazji wdrożenia dyrektywy ?o dziełach osieroconych.
Podczas prac nad ustawą wielu podkreślało, ?by prawo autorskie jak najszerzej udostępniało utwory, co zaleca Unia. Czy się udało?
Prawo europejskie z jednej strony wymaga ochrony uprawnionych, z drugiej określa, ?w jakich sytuacjach powinna być ona ograniczona czy wręcz zniesiona. Nie będę wymieniał nowych obszarów dozwolonego użytku, bo opinia publiczna była już o tym wielokrotnie informowana. Ministerstwo przygotowuje ponadto prosty, praktyczny poradnik dotyczący wprowadzonych zmian i ich skutków. Pozwolę sobie natomiast na małą dygresję. Nie wiem, skąd się biorą opinie ?o rzekomo prostych regułach, które Unia wykorzystuje, by ułatwić dostęp do utworów. Dyrektywa o dziełach osieroconych dobitnie temu przeczy. Jako modelowe paneuropejskie rozwiązanie wybrano system, z którego korzysta relatywnie mało podmiotów (jedynie instytucje kultury, ochrony dziedzictwa filmowego czy nadawcy publiczni). Korzystanie ograniczono do dwóch pól eksploatacji: można tylko zrobić kopię utworu i udostępnić ją w internecie. Co oznacza, że np. Filmoteka Narodowa nie będzie mogła, na podstawie dozwolonego użytku, wyświetlić „osieroconego" filmu, a publiczna telewizja go nadać. Tak ograniczone uprawnienia powstaną i tak dopiero po starannych poszukiwaniach. W przypadku utworów audiowizualnych będzie to – ze względu na co najmniej kilkudziesięciu uprawnionych ?– bardzo trudne. Gdzie tu prostota?
Przy niektórych „wolnościach" był opór?