– Byłem na plaży, było totalnie ciemno i nagle Ruscy zaczęli strzelać. Zrobiło się jasno jak w dzień. Dziwnie. Pięknie i przerażająco jednocześnie – mówi mężczyzna. Jest korespondentem wojennym. Przyjeżdża do domu na chwilę. I zaraz pakuje plecak, żeby ruszyć dalej. Tam, gdzie wybuchają zbrojne konflikty, gdzie giną ludzie, gdzie dzieci umierają z głodu.
Oglądając „53 wojny" Ewy Bukowskiej, pomyślałam o oscarowym filmie „Hurtlocker. W pułapce wojny" Kathryn Bigelow. Amerykanka sportretowała saperów z jednostki walczącej w Iraku. Ludzi, którzy codziennie ocierają się o śmierć. Niektórzy wracają z zespołem stresu bojowego, inni kompletnie znieczuleni. Ale niektórych wojna uzależnia. Działa jak narkotyk. Jak zastrzyk adrenaliny.
Scenarzysta „Hurt Lockera" Mark Boal opowiadał mi o swoim znajomym, korespondencie wojennym, „New York Timesa" Chrisie Hedgesie: – Był piekielnie odważny, jeździł w najbardziej niebezpieczne miejsca. Kiedy wracał do Stanów, wpadał w depresję i natychmiast szukał kolejnego miejsca, gdzie mógłby zanurzyć się w piekło. Jeśli człowiek codziennie zagląda w oczy śmierci, to potem pytania: gdzie są moje skarpetki albo jakie płatki śniadaniowe kupić, wydają się idiotyczne.
W ostatniej scenie filmu Kathryn Bigelow sierżant, który skończył misję i bawi się w domu z synkiem, znów wraca do Iraku. Tak samo musi wracać do piekła Witek z „53 wojen". – Nie mogę siedzieć w Warszawie, bo stąd będę pisał korespondencje? – mówi.
To jednak tylko część prawdy. Jego ten niebezpieczny świat ciągnie. Choć jednocześnie mówi: – Jeśli mam dokąd wracać, nie boję się.