Mowa jest jednak na tyle istotna, że warto poświęcić uwagę też innym kwestiom. Premier Morawiecki stara się bowiem nakreślić swoją wizję Europy w opozycji do dwóch skrajności.
Z jednej strony mówi o bezpieczeństwie, większej integracji gospodarczej i solidarności socjalnej w ramach UE. Ustawia się więc w opozycji do zachodniego populizmu, chociażby do Alexandra Gaulanda – lidera niemieckiej AfD, która chce radykalnie ograniczyć nakłady na UE oraz porozumieć się z Rosją. Z drugiej strony Morawiecki mówi o „pluralizmie konstytucyjnym" i nawiązuje do Charles'a de Gaulle'a oraz koncepcji Europy ojczyzn. Tym samym dystansuje się od Emmanuela Macrona, który Europę ojczyzn porzucił zupełnie na rzecz eurofederalizmu.
Można propozycję Morawieckiego nazwać ideą samoograniczającej się integracji. W sferze politycznej premier jako optimum widzi bowiem Unię, do której Polska wstąpiła w 2004 r., zaś pole do modyfikacji dostrzega tylko w sferze gospodarczej. Zdaniem dużej części elit europejskich Unia w 2004 r. nie była jednak wystarczająco zintegrowana.
Dziś parcie tych elit do superpaństwa europejskiego wywołuje silny neonacjonalistyczny kontrruch. Niestety, w swoich najradykalniejszych przejawach chce on dla Polski czegoś bardzo groźnego. Postuluje bowiem powrót brutalnej polityki niczym nieskrępowanych państw narodowych z poprzedniego stulecia. Polski paradoks polega zaś na tym, że potrzebujemy silnego, nowoczesnego państwa, by dogonić Zachód, równocześnie jednak nie chcemy być sami zdeptani przez odrodzone zachodnie nacjonalizmy.
Kim w takim układzie jest Morawiecki? Nie jest na pewno ani neonacjonalistą, ani eurofederalistą. Jest eurokonserwatystą. Wybitny amerykański publicysta William F. Buckley bardzo trafnie określił zaś konserwatystę jako kogoś, „kto staje w poprzek historii i krzyczy: zatrzymaj się!". Czasami warto tego kogoś posłuchać.