Premierę w 1990 r. na progu polskiej transformacji oraz kapitalizmu nazwano „peweks teatrem", a i wspierał ją istniejący jeszcze wówczas Pewex, czyli słynne w PRL przedsiębiorstwo eksportu wewnętrznego, oferujące obywatelom socjalistycznego kraju kapitalistyczne dobra za dolary lub bony dolarowe. Wtedy plan Balcerowicza uderzył w hiperinflancję. Upadały zakłady pracy, ale rodziły się też nowe fortuny i firmy.
Bilety za 400 zł
Znany z artystycznych spektakli Jerzego Grzegorzewskiego Teatr Studio, noszący imię Stanisława Ignacego Witkiewicza, zaproponował amerykańską superprodukcję z Los Angeles reklamowaną jako „opowieść filmowa na żywo". Zaprojektowana została przez scenarzystów Johna Krizanca i Richarda Rose'a jako kostiumowy spektakl rozgrywany symultanicznie. Cel był taki, by widz nie siedział w fotelu, tylko poruszał się po teatrze, sam wybierał jeden z wątków przypisanych do postaci, ale jednocześnie mógł w czasie całego wieczoru połączyć wszystkie wątki w jedną historię.
Za superprodukcję odpowiadał dyrektor Waldemar Dąbrowski, późniejszy minister kultury, a dzisiejszy szef Teatru Wielkiego Opery Narodowej, która zawdzięcza mu światowe koprodukcje m.in. z nowojorską Metropolitan Opera. Reżyserował Maciej Wojtyszko, mający na koncie rewelacyjną adaptację „Ferdydurke" w Teatrze Telewizji, również autor „Bromby i innych". Komercyjna produkcja – którą chcieli obejrzeć wszyscy, a nie każdy mógł – kończyła się kolacją przygotowaną przez kucharzy hotelu Holiday Inn. Bilety w przeliczeniu na dzisiejszą siłę nabywczą kosztowały 400 zł.
– Jeśli „Tamara" wprowadzała jakieś zamieszanie w tamtej rzeczywistości, to chyba przede wszystkim przez to, jak projektowała swoją publiczność – mówi Cezary Tomaszewski, choreograf, reżyser i autor „Cezary idzie na wojnę" czy „Turnus mija, a ja niczyja", łączący wyrafinowane klasyczne formy muzyczne z kulturą masową. – Dotąd domyślnym widzem polskiego teatru był inteligent. Pomysłodawcy i twórcy „Tamary" wyobrażali zaś sobie swoich widzów już jako przedstawicieli klasy średniej, jako mieszczan. Wynikały z tego zabawne nieporozumienia, bo ci wymarzeni mieszczanie najzwyczajniej w świecie jeszcze nie zdążyli się narodzić. W efekcie spektakl oglądali inteligenci i oceniali go po inteligencku. Widać to wyraźnie w relacjach z „Tamary". Mocno pracujemy z tymi wątkami w naszym przedstawieniu.
Reżyser podkreśla, że w ocenach teatru zbyt prosto buduje się opozycje.