Przeszłość w rozumieniu Tomczyka, twórczo rozwijającego myśl Williama Faulknera, nigdy nie zdarza się tylko raz i nigdy nie jest ostatecznie skończona; ona trwa i trzeba się z nią mierzyć. Opowiadał o niej na różne sposoby. Tak było, gdy w ramach sceny faktu powstała „Inka 1946", a później „Marszałek" i „Imperium". Niemniej dopiero „Bezkrólewie" napisane pod wpływem katastrofy smoleńskiej i opublikowane w 2011 r. w „Dialogu" okazało się jego kolejnym równie mocnym uderzeniem. Sceniczną szarżą, która będzie jeszcze długo dyskutowana.
Reżyserem jego inscenizacji jest przedstawiciel młodego pokolenia Jerzy Machowski. Duet ten okazał się strzałem w dziesiątkę. Pierwszą nowością względem poprzedniego dorobku Tomczyka jest ogromna wieloznaczność i wielowymiarowość sztuki. Wcześniejsze jego utwory były raczej konkretne i odnosiły się bezpośrednio do opisywanych wydarzeń. Obecna adaptacja, co zresztą jest zasługą Machowskiego, który kilka scen względem pierwotnego tekstu nawiązującego do Smoleńska pozmieniał, podniosła przedstawienie na znacznie wyższy, uniwersalny poziom. Tomczyk czerpie tu garściami z dorobku najwybitniejszych polskich twórców – od Wyspiańskiego przez Gombrowicza i Mrożka, kończąc na Konwickim.
Co zatem oglądamy? Przez Polskę zawieszoną jakby poza czasem, wędrują trzy dziwaczne postaci: Glans (Redbad Klynstra), Gostek (Marcin Kwaśny) i Kolo (Krzysztof Szczepaniak). Ten cudaczny orszak opuścił stolicę kraju po nagłej i zaskakującej śmierci króla. Czy mają coś z tym wspólnego? Wyglądają na banitów chcących dotrzeć czym prędzej za granicę. Trafiają jednak do przydrożnej gospody gdzieś w zapomnianym przez „Boga i historię" krańcu Polski. Wita ich Justyna (Edyta Januszewska) i jej rodzice – Józef (Andrzej Mastalerz) i Zofia (Joanna Jeżewska) – „dobrzy ludzie". Nieoczekiwane przybycie ekscentrycznych gości, a także wiadomości o bezkrólewiu mącą spokój gospodarzy. Tak oto spotykają się dwie Polski, równie groteskowe i przerysowane. Przybysze swą aparycją jak i poglądami przypominają mrożkowskich bohaterów, z kolei przedstawiciele prowincji to jakby niektóre postaci ze „Ślubu" Gombrowicza. Jedni i drudzy są sobie potrzebni. Co się z tego wyłoni? Czy „my" i „oni" staną się jednością?
Tomczyk buduje kolejne piętra opowieści i nic tu nie jest jasne czy oczywiste. Dawni prominenci, których „światowość" jest karykaturalna, pisząc historię na nowo, wchodzą w mętną grę ze „świętą" polską rodziną. Tak świętą, że godzącą się, by sakrament małżeństwa zawarty między Justyną a Kolem, ten swoisty znak sojuszu „szlachty z ludem", przypieczętowany został mocą... „W pustyni i w puszczy". Widzimy świat zanurzony w Szulkinowskim kiczu na miarę jego pamiętnego „Ubu króla" z 2003 r. W takim to absurdalnym klimacie rodzą się ważkie pytania o Polskę, o jej sens i trwanie. A w tle somnambulicznie powraca hasło zaklęcie: „jacy, tacy, jacy, tacy", jakby na podobieństwo „Salta", hipnotycznego tańca z obrazu Konwickiego.
Czekaliśmy na realizację „Bezkrólewia" dziewięć lat. Mówiło się, że ten utwór to półkownik III RP, bo tak jak filmy zablokowane przez cenzurę w PRL, on również trafił na półkę, nie mogąc doczekać się swojej premiery. Jaka była prawda, trudno dociec. Ale ten czas dla spektaklu okazał się zbawienny. Zobaczyliśmy rzecz wybitną, szczęśliwie nieuwikłaną w polskie wojenki „tu i teraz".