Niech państwa nie zwiedzie krotochwilny ton, ja tu całkiem serio mam zamiar pisać, i to o polityce. Jak zwykle bowiem przy okazji jakiegoś niezwykłego wydarzenia pojawiają się głosy, że po tym to już na pewno staniemy się inni, lepsi. Miała nas tak odmienić śmierć papieża, ten sam wpływ miała mieć katastrofa smoleńska, prawda? Oczywiście były różnice, odejście Jana Pawła II miało nas zmienić bardziej indywidualnie, Smoleńsk miał przewartościować naszą wspólnotę, ale jak jest, sami państwo widzą, więc nie, taki głupi by snuć wizję, że polityka po epidemii stanie się lepsza, nie jestem. Dlaczego? Bo – w uproszczeniu – nie wierzę, że staniemy się lepsi jako ludzie.
Ale faktem jest, że od polityków oczekujemy czegoś innego niż miesiąc temu. Chcemy rozwagi, siły, zdecydowania, po prostu szukamy kogoś, komu moglibyśmy zaufać, szukamy przywódcy. Wizja, że w obliczu kryzysu zawsze gromadzimy się wokół władzy – choć kusząca i przyjmowana na wiarę wśród najwierniejszych akolitów prezesa oraz w kręgach wtajemniczenia Onetu i TVN-u – nie wytrzymuje krytyki. Gdyby tak było, to zwycięski wizjoner Churchill nie przegrałby w 1945 roku z bezbarwnym lordem pieczęci – czytaj: figurą pozbawioną wpływów i realnej władzy – Atlee, o którym mówiono, że owszem jest skromny, ale to dlatego, że ma ku temu powody. Zapewne nieświadomie, ale Andrzej Duda zdaje się naśladować drogę Atlleego, który w czasie wojny zajmował się głównie wizytowaniem. Być może przyniesie mu to zresztą sukces, ale głowy bym nie dał. Poza tym, panie prezydencie, ja tam wolałbym z Winstonem zgubić, niż z Clementem znaleźć.
Patrząc na świat w dobie pandemii, mój wielkomiejski znajomy, mało entuzjastyczny, lecz wierny wyborca Platformy lapidarnie ujął problem swojej partii: „Po dwóch tygodniach nikt już nie czeka na panią Małgosię". To nie gafy ją pogrążają, ona nadal jest sympatyczna i da się ją lubić, ale wygląda jak rażąca pomyłka obsadowa w miejskim teatrze. Po prostu. To nawet nie jej wina, ale tak jest. Zwłaszcza na jej tle rośnie największy, obok Netfliksa, beneficjent pandemii.
Pozycja Kosiniaka zmieniła się w ciągu miesiąca całkowicie. W starym świecie ten sympatyczny, lecz niewywołujący emocji, płaczliwy, nieustannie marudzący o pojednaniu chłopak w garniturku od komunii stawał się gorszym wydaniem Hołowni. Pojawienie się TVN-owskiego showmana stało się dla samego Kosiniaka wybawieniem. Zobaczył bowiem siebie w krzywym zwierciadle, przeraził się i uciekł. Dostrzegł, że rola słodkiego coacha narodu i obwoźnego sprzedawcy recept na szczęście jest już obsadzona i musi znaleźć miejsce dla siebie. Przypomniał więc sobie, że jest lekarzem, czyli poważnym, budzącym zaufanie człowiekiem, i zaczął jako taki się prezentować. Surowo krytykuje rząd i prezydenta, ale robi to nie histerycznie, tylko rzeczowo. Histeria zresztą jest wyjątkowo nie w cenie wśród wyborców w czasie epidemii, stąd zniecierpliwienie zarówno histeryczną opozycją, jak i pałkarzami PiS, a zaufanie do takich polityków, jak Szumowski czy Dworczyk.