Całe to ględzenie o magii świąt, zbiorowy, okultystyczny szał zakupów, przygotowań i oczekiwań, którym rzeczywistość kolejny raz nie sięgnie do pięt, musiał zacząć się właśnie wtedy, w przeklętym roku 1843, kiedy napisał swoją „kolędę prozą". Tym samym roku, w którym Andrzej Towiański wyruszył do Rzymu rozpalać w sercu Grzegorza XVI mesjanistyczny płomień. Biedak nie mógł przypuszczać, że to w Londynie rozstrzyga się właśnie najdłuższa wojna w historii Zachodu, a o jej wyniku decyduje nie głowa Kościoła, tylko były dziennikarz.
To za jego kilkudziesięciostronicowym podszeptem świat zdecydował, na co i jak będzie czekał. Że zrywających się w środku nocy zakonników odmawiających psalmy, kiedy reszta świata jest pogrążona we śnie, pełniących wartę w jego imieniu, zastąpiły adwentowe kalendarze. Boże Narodzenie – najbardziej apokaliptyczne ze wszystkich świąt, przypominające, że cała historia świata jest od dwóch tysięcy lat jednym wielkim adwentem, że czekamy na nowy początek, który nie będzie już miał końca, na drugie i ostatnie przyjście Chrystusa na ziemię – stało się najsympatyczniejszym czasem w roku. Może się kojarzyć ze wszystkim, tylko nie z niepokojem, apokaliptycznymi bojaźnią i drżeniem. Królestwo Boże zamieszkało w świątecznym indyku.
W opowieści Dickensa to przejście dokonuje się krok po kroku na naszych oczach. Niby jeszcze wszystko krąży wokół nawrócenia i powtórnych narodzin, ale to nie Bóg przebacza tylko ludzie. Ich uśmiech zastępuje Jego łaskę. Grób przeraża tu tylko dlatego, że nikt nie przychodzi go odwiedzić, a nie ze względu na to, co dzieje się z tym, który w nim leży. Gdyby żyjący w tym samym czasie co Charles Dickens Auguste Comte przeczytał „Opowieść Wigilijną", dałby sobie spokój z pisaniem o religii ludzkości i pochylił głowę przed jej prawdziwym prorokiem.
Z tej podróży nie da się już wrócić do punktu wyjścia. Wirus Dickensa będzie tak czy inaczej krążył po wyobraźni Zachodu. W ten czy inny sposób będzie się on starał wywołać magię świąt. Kilka tygodni temu, podczas przedświątecznego uzupełniania biblioteki naszych dzieci, odkryłem książkę, a w zasadzie jedną scenę, którą od tamtej pory stosuję jak szczepionkę. W historii staruszka Pettsona i jego kota Findusa, mieszkańców dalekiej skandynawskiej prowincji, nie ma nic z dickensowskiego rozmachu. Klamki nie gadają, nie ma duchów ani wizji. Zamiast tego w ostatniej scenie Pettson i Findus siadają przed piecem kaflowym i uchylają jego drzwiczki, żeby patrzeć w ogień. Zwykły, stary piec na chwilę staje się kominkiem.