Aleksander Łukaszenko błyskawicznie zmienił front. Zaraz po tym, jak Rosja uznała jego wybór na szóstą kadencję, skierował ostrze krytyki przeciw Zachodowi, dowodząc, że protesty po opublikowaniu oficjalnych wyników wyborów są sterowane z Polski, Czech i Wielkiej Brytanii.
W ostatnich miesiącach białoruski prezydent starał się doprowadzić do odwilży z Unią, aby uzyskać większe pole manewru mimo narastającej presji ze strony Moskwy. Liczył, że Bruksela pomoże mu powstrzymać zapaść niezreformowanej i osłabionej pandemią gospodarki. Jednak wobec egzystencjalnego zagrożenia dla reżimu ze strony demokratycznej opozycji Łukaszenko uznał, że znów musi postawić na Kreml. To na razie tylko pierwszy krok, ale nietrudno przewidzieć, że jeśli w najbliższych dniach wydarzenia w Mińsku przybiorą jeszcze bardziej brutalny obrót i Zachód będzie zmuszony do nałożenia sankcji, białoruski dyktator znajdzie się w sytuacji bez wyjścia i zaoferuje Władimirowi Putinowi białoruską państwowość, byle uratować własną skórę. Kreml zaś może pójść na taką mniej lub bardziej formalną aneksję w nadziei, że jak sześć lat temu Krym, tak i ta nowa ekspansja zmobilizuje zmęczone trudną sytuacją gospodarczą rosyjskie społeczeństwo wokół starzejącego się przywódcy.
Taki scenariusz byłby do uniknięcia gdyby poza pięknymi, ale pustymi deklaracjami Europa i Ameryka miały do zaoferowania Białorusi konkretną wizję przyszłości. Obalenie dyktatury byłoby dla Białorusinów bardzo kosztowne, zarówno gdy idzie o życie ludzkie, jak i kondycję państwa. Gdyby jednak w zamian kraj mógł liczyć ze strony Ameryki na jakąś formę gwarancji bezpieczeństwa, a ze strony Europy ścieżkę nadrobienie cywilizacyjnych opóźnień prowadzącą do członkostwa w Unii w ciągu jednego pokolenia, być może warto było zaryzykować.
Nic takiego jednak nie wchodzi w grę. Choć w lutym sekretarz stanu Mike Pompeo odwiedził Mińsk, to teraz Waszyngton milczy. Wycofując 1/3 kontyngentu wojskowego z Niemiec, Donald Trump pokazał, że chce ograniczyć zaangażowanie Ameryki w Europie, a nie poszerzać je na nowe państwa. W szczególności na trzy miesiące przed bardzo niepewnymi dla prezydenta wyborami.
Ale równie nieskora do działania jest Europa. Emmanuel Macron marzy o kolejnym „resecie" stosunków z Moskwą. Angela Merkel kluczy między przychylną Rosji SPD i lobby forsującym Nord Stream 2 a własnym sumieniem, które nakazuje utrzymanie sankcji za okupację Krymu. Wielka Brytania może by i chciała ostrzej zagrać z Kremlem, ale osłabiona brexitem i zmagając się ze szkocką secesją, nie bardzo ma na to siłę.