Polska jawi się jako kraj nieczuły na krzywdę innych, egoistyczny, nienawistny wobec uchodźców, odmiennych, obcych. Elektorat zwycięzcy wyborów prezydenckich ma w zagranicznej telewizji twarz bezzębnego wieśniaka z rozpadającej się chałupy.
A rozliczenia z Holokaustem ilustruje obrazek sprzed dwóch lat z Monachium, ze szczytu afery o ustawę o IPN: kanclerz Austrii, uśmiechnięty i ze spokojem obserwujący, jak premier Polski pogrąża nas, nieumiejętnie walcząc z zarzutami o gorliwą kolaborację Polaków z Hitlerem.
Teraz przychodzi list od zagranicznych dyplomatów, którzy chcą nas uświadamiać – naprawdę jest w nim mowa o uświadamianiu – w sprawie problemów, które dotykają społeczności LGBT. Jak to możliwe, że ta właśnie kwestia zjednoczyła ambasadora Wenezueli z ambasadorami USA i wielu państw europejskich, które nie uznają przecież władz reprezentowanych przez wenezuelskiego dyplomatę? Jak to możliwe, że nowa ambasador Wielkiej Brytanii, bliskiego sojusznika, zaczyna misję w naszym kraju od wyrażenia dumy z tego, że jest sygnatariuszem listu, w którym uświadamia się tubylców?
To jest możliwe z kilku powodów. Jeden jest związany z postawą obecnych władz wobec LGBT. I na to Polacy, także obecne władze, mogą mieć wpływ. Podejście do społeczności LGBT stało się polem najostrzejszego starcia politycznego, w którym ze strony obozu rządowego padały porównania do bolszewizmu. Przede wszystkim zaś pojawiła się atmosfera przyzwolenia na wytykanie inności.