Błędy w myśleniu o Rosji

3 CZERWCA 1995: Władza niekontrolowana, z samej swej natury jest władzą nieobliczalną, a przez to i dla swoich poddanych, i dla sąsiednich państw, władzą groźną i niewiarygodną. A właśnie taka nieobliczalna jest polityka rosyjska.

Aktualizacja: 26.12.2021 23:28 Publikacja: 24.12.2021 06:00

Moskwa, maj 1995 r. Manifestacja kombatantów z okazji 50 rocznicy zwycięstwa w II wojnie światowej

Moskwa, maj 1995 r. Manifestacja kombatantów z okazji 50 rocznicy zwycięstwa w II wojnie światowej

Foto: Getty Images

Czy białoruskie referendum z 14 maja 1995 r. przejdzie do historii jako data ważna, przełomowa, jako wydarzenie charakterystyczne, warte zapamiętania z uwagi na to, co oznaczało lub czym się okazało później? Nie wiem, ale nie wykluczałbym tego od razu. Może nie trafi ono aż do podręczników szkolnych, ale w studenckich skryptach ma szansę się znaleźć. Międzynarodowa historia lubi takie pojęcia-symbole.

Przypomnijmy kluczowe punkty historii Europy końca lat trzydziestych. Układają się w znamienny, zły szereg, który zapisany datami wygląda następująco: 7 marca 1936 r. – remilitaryzacja Nadrenii, 13 lipca 1936 r. – wybuch wojny domowej w Hiszpanii, 1 listopada 1936 r. – ogłoszenie powstania Osi Rzym-Berlin, 5 listopada 1937 r. – proklamacja planu stworzenia „Wielkich Niemiec" przez Hitlera, 11 marca 1938 r. – Anschluss, czyli „przyłączenie" Austrii do Niemiec, 29 września 1938 r. –Monachium: konferencja Hitlera z szefami rządów Włoch, Francji i Anglii, która przynosi zgodę państw zachodnich na niemiecki atak na Czechosłowację; traci ona Sudety na rzecz Niemiec, południową Słowację – na rzecz Węgier i... Zaolzie na rzecz Polski. Potem: 15 marca 1939 r. – ostateczny upadek Czechosłowacji, 22 marca – zajęcie przez Niemców litewskiej Kłajpedy, 7 kwietnia – Mussolini zajmuje Albanię, 23 sierpnia – podpisanie paktu Ribbentrop-Mołotow, 25 sierpnia – podpisanie polsko-angielskiego traktatu o przyjaźni i wzajemnej pomocy na wypadek agresji.

Te wszystkie fakty wydarzyły się w okresie nieco przekraczającym okres trzech lat w różnych miejscach Europy. Towarzyszyło im całe mnóstwo wydarzeń innych, które wtedy wydawały się pewnie ważniejsze i ciekawsze. Takie mniej więcej zestawienia dat, jakie tu zaprezentowałem, zaczęły się pojawiać w światowej publicystyce znacznie po 1 września 1939 r., bo dopiero wtedy zaczął się ujawniać logiczny związek poszczególnych faktów.

Odpowiednio wczesne wychwytywanie takich związków między drobnymi na pozór i odległymi od siebie wydarzeniami, w oczywisty sposób pomaga w przewidywaniu faktów następnych, przyszłych, które mogą logicznie wyniknąć z prawidłowo ułożonych sekwencji tych, które już się zdarzyły. Umiejętność taka musi cechować każdego polityka z prawdziwego zdarzenia.

Czytaj więcej

Polska na krawędzi

* * *

Zestawianie ponurego wyczynu Łukaszenki z tamtym szeregiem dat dawnych, ale naprawdę dramatycznych dla dziejów Europy i świata, może, albo nawet musi wydać się dziwnym wybrykiem publicystycznym, świadectwem indywidualnej histerii, słowem: pomysłem poronionym. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby tak rzeczywiście było. Nie chcę nikogo niczym straszyć, a już najmniej – wizją wojny gdziekolwiek, a zwłaszcza w naszym pobliżu. Chcę jednak, byśmy tematu tego nie traktowali jako tabu: owszem, przeanalizujmy go, a może znajdziemy mocne argumenty, że groźby takiej nie ma.

Na początek pytanie: kto wymyślił przeprowadzenie na Białorusi tego dziwnego referendum na temat rezygnacji z faktycznej suwerenności własnego narodowego państwa? Wiadomo, odpowiecie, prezydent. Ale skąd mu to przyszło do głowy i z kim się nad tym naradzał, skoro korzystny dla Rosji efekt tego posunięcia tak szybko – w ciągu trzech dni – został w Moskwie nie tylko oceniony i skomentowany, ale i wskazany jako wzór i dla Ukrainy, i – w innym kontekście – dla Kazachstanu i państw kaukaskich? Łukaszenkę opisywano dotąd jako ideowego Białorusina-moskalofila. Wykluczyć tego nie można, ale jawi się też możliwość inna: że jest on po prostu figurantem, jednym z tych bardzo wielu, którymi Rosja lubiła się w analogicznych sytuacjach posługiwać i za swych carskich, i za sowieckich czasów. Jeśli zaś pomysł z referendum powstał w Moskwie, a Łukaszenko jest tylko jego prostym wykonawcą, to cała psychospołeczna zagadka motywacji tego samobójczego aktu politycznego jest oczywiście znacznie łatwiejsza, a i zjawisko tak szybkiego i umiejętnego wykorzystania tego zdarzenia w rosyjskiej polityce zagranicznej przestaje nas dziwić. Tak to było zaplanowane.

Pomysł referendum na Białorusi w rosyjską politykę zagraniczną wpisuje się bardzo dobrze, równie dobrze jak konflikt Krymu z Ukrainą, czy dawniejsze konflikty – Naddniestrza z Mołdawią, albo Ormian z Azerami o Górny Karabach. We wszystkich tych wypadkach rola Rosji wydaje się jedynie wtórna, a jej aktywność polityczna uzasadniona jest bądź cudzą inicjatywą, bądź racją obrony jakiejś prześladowanej społeczności mniejszościowej. Dopiero bliższe przyjrzenie się kolejnym tym sprawom lokalnym ujawnia, z reguły ex post, rzeczywistą, mniej lub bardziej dyskretnie aktywną rolę polityki rosyjskiej w wywoływaniu podobnych wydarzeń. A i wtedy łatwiej to zobaczyć z boleśnie wyuczonej przez własną historię Warszawy, niż z Paryża, Genewy czy z odległego Clintonowa.

Fenomen Serbii i jej polityki, pozornie znany i rozumiany od 1914 roku, też nastręcza światu niepokonanych trudności intelektualnych, a potem dopiero – politycznych.

Czytaj więcej

Dziennik pisany nocą

* * *

Są jednak w polityce rosyjskiej posunięcia mniej więcej jednoznaczne. Za takie uznałbym całą strategię wobec Partnerstwa w Europie i wobec planów rozszerzenia NATO. Tutaj mocarstwowa polityka Rosji jest jasna, bez ogródek dąży ona do odzyskania swej niedawnej strefy wpływów. W dążeniu tym konsekwentnie wykorzystuje nadarzające się okoliczności: wewnętrzne różnice interesów i słabości polityki zagranicznej zachodniej Europy, nieokrzepnięcie suwerenności i kryzysy polityczne w państwach Europy Środkowej, wreszcie wyjątkowy prezent losu – polityczną hipernaiwność i nieudacznictwo Billa Clintona na stanowisku prezydenta USA.

Koncepcja polityki rosyjskiej jest zdecydowana, a wykonanie – brutalne. Też zgodnie z odwieczną tradycją, w myśl której śmiała i bezwzględna dyplomacja jest najbardziej skuteczną bronią w służbie imperium. W tym sensie styl tej polityki na ogół skłania się do podtrzymywania pokoju, który można przecież wygrywać bezkrwawo, mocą samego oddziaływania na morale przeciwników. Starcie militarne jest podejmowane dopiero wtedy, gdy okazuje się, że niczego więcej nie można zyskać oszustwem lub pogróżką. Albo wtedy, gdy trzeba się rozpaczliwie bronić, bo przeciwnik – wbrew oczekiwaniom – pokazał zęby. I wtedy bywa różnie, zdarzają się Stalingrady, ale trafiają się i zupełnie zaskakujące Cuszimy.

Aktualna polityka zagraniczna Rosji przynosi jej korzystne rezultaty. Nawet zaskakująco korzystne. Przeciwnicy czują się widocznie słabi, wszyscy bowiem bez cienia protestu przyjęli do wiadomości, że mimo swej zastraszającej słabości wewnętrznej i katastrofalnej sytuacji gospodarczej – Rosja w dalszym ciągu czuje się mocarstwem i że z tego powodu musi mieć na arenie międzynarodowej prerogatywy bez porównania większe, niż ogromna większość innych państw.

Spory dotyczą właściwie konkretnej listy tych szczegółowych prerogatyw – idzie o to, jak wyjść naprzeciw żądaniom Rosji, możliwie mało narażając się na głośne zarzuty międzynarodowej opinii publicznej, która deklamuje coś o wolności, sprawiedliwości, czy prawach człowieka. Jest zatem dla Rosjan nadzieja, że dawną strefę wpływów imperialnych da się w znacznym stopniu – bez wojny – odbudować, postępując krok za krokiem i systematycznie zwiększając swe postulaty. Polityka Zachodu sugeruje, że margines ustępliwości amerykańskiej i europejskiej nie został jeszcze wykorzystany, choć niektóre posunięcia, choćby tak drobne, jak pacyfikacja Czeczenów, okazują się czasem nadspodziewanie kosztowne i kłopotliwe. W wojnę zewnętrzną Rosja na razie wmieszać się nie może, należy zatem wykorzystywać tylko te możliwości, które daje śmiała, aż do bezczelności, dyplomacja.

* * *

Jak daleko można iść w tym kierunku? Pytanie to zadają sobie liczni zewnętrzni obserwatorzy Rosji. Skłonni są oni na ogół do sceptycyzmu w ocenie szans tej polityki, wysuwając różne obiekcje. Dotyczą one zazwyczaj wewnętrznych uwarunkowań polityki rosyjskiej. Stawia się na przykład problem wytrzymałości ekonomicznej kraju, któremu prowadzenie polityki imperialnej narzuca w dzisiejszych czasach bardzo wysokie wymagania materialne, technologiczne i – w konsekwencji – finansowe. Czy ten kraj na to stać? – pytają z powątpiewaniem fachowcy. Inna wątpliwość dotyczy kwestii, czy dążenie do utrzymania imperium ma dla Rosjan rzeczywistą wartość historyczną, biorąc pod uwagę stale rosnące koszty polityczne sprawowania dominacji nad podbitymi niegdyś, bądź obecnie podbijanymi narodami czy narodowościami. Wydaje się, że właściwszą drogą rozwoju Rosji byłoby skupienie się na własnym, i tak ogromnym przecież, terytorium etnicznym i poświęcenie się rozwiązywaniu bardzo skomplikowanych i zaległych od stuleci problemów społecznych, gospodarczych i innych. Sukces w tej dziedzinie byłby dokonaniem ogromnym i przyniósłby społeczeństwu wieloraką satysfakcję.

Trzecia obiekcja wskazuje, że polityka imperialna równoznaczna jest z umacnianiem w kraju władzy autorytarnej, blokuje realizację praw człowieka i niszczy szansę tworzenia w Rosji zrębów demokracji. Rodzi się przeto myśl o szansie przejścia władzy w kraju w ręce nielicznych wprawdzie, ale przecież istniejących elit demokratycznych, które mogłyby pokierować politykę rosyjską na całkiem nowe tory, korzystne dla społeczeństwa rosyjskiego i całkowicie zmieniające niekorzystny obraz Rosji w świecie.

Czytaj więcej

Skarżysko, miasto prywatne

* * *

Żaden z wymienionych tu trzech sądów nie jest pozbawiony co najmniej teoretycznej słuszności. Ich wspólną cechą jest wszakże to, że wszystkie one formułowane są z milczącym założeniem, że mówiąc o Rosji, mamy do czynienia z podmiotem polityki międzynarodowej, podobnym strukturalnie do innych nam współczesnych. Co więcej, chcemy częstokroć widzieć w Rosji państwo w europejskim sensie tego słowa, choć może w ponadeuropejskich rozmiarach. Sądzę, że tu tkwi błąd w myśleniu, popularny błąd europocentryzmu w widzeniu świata, który wielokrotnie już rodził na naszym kontynencie najrozmaitsze, czasem bardzo kosztowne złudzenia polityczne.

Nasze wyobrażenie o państwie zakłada, że tworzy je pewne określone narodowo (lub inaczej) społeczeństwo oraz – wybrana przez nie albo narzucona mu siłą – władza, wraz ze swą strukturą instytucjonalno-administracyjną. W pierwszym przypadku władza rzeczywiście to społeczeństwo reprezentuje i ma demokratyczną legitymację swej praworządności. Jeśli dziś postępuje źle, to można spodziewać się, że jutro zostanie zmieniona na inną, być może – lepszą.

W przypadku drugim władza nad społeczeństwem dominuje, działa wbrew jego woli i pokonuje silniejszy lub słabszy opór polityczny. Ostateczny efekt ustrojowy wynika z rachunku politycznych sił władzy i ustawionego w opozycji do niej społeczeństwa i jest rzeczą nieustannej, praworządnej lub niepraworządnej gry. Obywatelskie społeczeństwo może ulec politycznemu podbojowi. Przeżywa wtedy swój konflikt z władzą jako niesprawiedliwą klęskę historyczną i – w miarę swych sił wewnętrznych – stara się dążyć do zmiany tej sytuacji na mniej uciążliwą.

Otóż opisane tu prawidłowości nigdy nie zachodziły i – jak się zdaje – w dalszym ciągu nie zachodzą w Rosji, jak zresztą nie zachodzą w wielu innych regionach świata, reprezentujących odmienną od europejskiej kulturę polityczną.

* * *

Polityczną specyfikę Rosji przyzwyczailiśmy się w Europie postrzegać przez pryzmat cech szczególnych kolejnych rosyjskich władz. Nie lubiliśmy tych władz – rzeczywiście, we wszystkich swych wcieleniach były one wyjątkowo paskudne – i wydawało się nam na ogół, że w tym leży jądro problemu Rosji. Podejrzewam jednak, że jest inaczej, że problem może się na piętrze władzy zaczyna, ale jego środek ciężkości spoczywa nierównie głębiej, w społeczeństwie, lub – mówiąc paradoksalnie – w jego braku. Istotą rosyjskiego dramatu jest nie „wojna na górze", ale „pustka na dole", która tę wojnę na górze czyni całkowicie wolną od wszelkiej społecznej kontroli. Kontroli nie ma komu sprawować.

Władza niekontrolowana, z samej swej natury jest władzą nieobliczalną, a przez to i dla swoich poddanych, i dla sąsiednich państw, władzą groźną i niewiarygodną. O tym trzeba mówić, trzeba to po wielekroć głośno powtarzać i nie wolno krępować się tym, że rosyjski minister nazwie to gdzieś „zoologiczną antyrosyjskością". Na tle osławionej soczystości rosyjskich inwektyw, to określenie i tak może być uznane za duże osiągnięcie tamtejszej kultury dyplomatycznej, a zwracanie uwagi na zasadniczą nieobliczalność polityki rosyjskiej i na związane z tym zagrożenia międzynarodowe jest obowiązkiem tych, którzy problem ten dostrzegają.

* * *

Poza obowiązkiem donośnego „ujadania" wobec dostrzeżonego niebezpieczeństwa, pozostaje jeszcze intelektualna chęć zrozumienia przyczyn tego zjawiska, które sprawia, że niełatwo jest krótko odpowiedzieć na przykład na pytanie o to, kto naprawdę jest i powinien być podmiotem rosyjskiej racji stanu. Czy należy w Rosjanach widzieć naród, który nie jest i nie chce być normalnym społeczeństwem? Jak wytłumaczyć ten dziwny z naszego punktu widzenia fenomen?

Myślę, że sprawa ma parę aspektów. Najłatwiej zauważyć to, co widać na powierzchni polityki: brak narzędzi demokratycznego działania, brak przyzwyczajenia do korzystania ze swobód obywatelskich, brak umiejętności posługiwania się nimi w praktyce. Trudno, żeby po 70 latach komunizmu i 500 latach caratu było inaczej. Na pewno jednak ta niesprawność działania nie wyczerpuje całego zagadnienia.

Głębszą słabością jest brak przekonania, że polityka możnych jest w ogóle przedmiotem prawa. Pamiętajmy – jesteśmy w krainie uświęconego ogromną tradycją i przez wieki powszechnie szanowanego samodzierżawia, ocenianego tu przecież inaczej, niż w podbitej, europejskiej i katolickiej Polsce. W Europie, przynajmniej teoretycznie, wyznawano zasadę praworządności, tu takich teorii nie było i być nie mogło. Car mógł być oceniany, jak każdy rab bożyj, w kategoriach moralnych – było to politycznie niebezpieczne, jak każda krytyka władzy, ale było co najmniej sensowne.

Ocenianie władzy w kategoriach zgodności jej posunięć z jakimś przez ludzi uzgodnionym prawem – w ogóle sensu nie miało. W konsekwencji nigdy nie było tu obywateli, byli tylko poddani. I nie była to tylko kwestia sztywnych ram ustrojowych, siły carskiej wszechwładzy. Status poddanego nie był wymuszony, był przyjęty jako naturalny i – w gruncie rzeczy – nieistotny, nieważny. Dotykamy tu chyba zasadniczej cechy prawosławnej filozofii społecznej: prawdziwa wolność i prawdziwa godność człowieka nie mają nic wspólnego z jego przypadkową sytuacją polityczną, nie są od niej w żaden sposób zależne. Przypomina się w tym miejscu Tołstojowski Pierre Biezuchow, który wzięty do niewoli przez Austriaków, prawem kontrastu przeżywa najgłębiej poczucie swej człowieczej wolności. Dla takiej wolności nie trzeba być obywatelem żadnego państwa.

Tak mógł rozumować prawosławny arystokrata przed dwustu laty, albo i inny arystokrata, twórca owej postaci, przed laty stu. Jak przeżywa to, wychowany w komunistycznym ateizmie, współczesny były kołchoźnik, albo i robotnik z fabryki na Uralu, ojciec chłopaka posyłanego na front do Afganistanu lub Czeczenii? Filozofii nie zna żadnej, ale wiedza o życiu na pewno nie podpowiada mu myśli o żadnym buncie ani pytania, czy los jego syna zgodny jest z jakimkolwiek prawem. Ważne jest tylko, żeby chłopiec przeżył, żeby wrócił i żeby miał co jeść.

Czytaj więcej

#1500PlusMinus: Izrael narodził się w Polsce

* * *

I ważne jest jedno jeszcze: żeby była Rosja! Rosja odwieczna, Rosja wielka, Rosja potężna, władcza! To jest naprawdę ważne, za to może zginąć ojciec i syn. I tu rozpada się, Czytelniku, kolejny europejski i polski – tak ważny, na przykład, dla Żeromskiego i wszystkich nas po nim – mit, głoszący, że żeby człowiek był patriotą, musi poczuć się obywatelem. Może w kulturze europejskiej, zachodniej, praworządnościowej – tak, ale w Rosji, w prawosławiu – nie. Bo tu nie jest się patriotą państwa – braterskiej wspólnoty obywateli, ale patriotą ojczyzny – dzieckiem świętej Matuszki-Rosji. Jakże odmienna od zachodniej jest ta rosyjska duchowość... Nawiasem mówiąc – a jaka jest w tym względzie duchowość polska? Tu niech każdy odpowiada za siebie.

Ale Rosja musi być wielka i władcza. Czy to przekonanie, przełożone na język polityczny, znaczy, że musi ona stanowić imperium? Podejrzewam, że jest to pytanie dla całości dalszych dziejów Europy Wschodniej zasadnicze. Dla dziejów samej Rosji – tym bardziej.

Rzecz jasna, że na to pytanie nie może próbować za Rosjan odpowiadać Polak: musiałby okazać się bowiem absolutnie niewiarygodny. Równie jasne, że odpowiedź na to pytanie głęboko nas interesuje. Rosjanie jako naród, są dziś duchowo i ideowo zagubieni. Wkrótce jednak zaczną się stopniowo odnajdywać – i to nie wokół pytań o demokrację, o udział we władzy, ani o rozwój gospodarki rynkowej.

Te kwestie zainteresują elitę i będą stawiane bardzo praktycznie: jak uwolnić się od płacenia łapówek mafiom i jak nauczyć robotnika efektywnej pracy? Polityka zagraniczna Rosji, jej ambicje i strategiczne cele, zależeć będą, mimo wszystko, od dążeń tego dziwnego narodu, który nie jest – i bodaj nawet nie zamierza być – społeczeństwem obywatelskim, ale jednak czuje się podmiotem swego kraju. A swe dążenia określi on w zależności od tego, jak będzie przeżywał i rozumiał swoją miłość do Rosji – wielkiej i władczej. Z tego względu interesuje mnie bardzo, kto i w jakim duchu będzie ten naród wychowywał i o jakich wartościach będzie mu mówił.

W tym także widziałbym problematykę interesującego i ważnego chyba dialogu, wartego podjęcia w dwóch płaszczyznach: katolicko-prawosławnej, sięgającej korzeni różnic w chrześcijańskim postrzeganiu świata i pojmowaniu więzi z ziemską ojczyzną oraz polsko-rosyjskiej, która może rzucić trochę nowego światła na nasze wzajemne sądy o obu narodach. Sprawa jest zbyt ważna, by ją zostawiać politykom.

A nasi politycy przez ten czas – niech się stawiają ostro!

Tekst był reakcją na przeprowadzone 14 maja 1995 r. referendum na Białorusi. Zaproponowano w nim nadanie językowi rosyjskiemu statusu języka państwowego, zmianę godła i flagi państwowej na odwołujące się do symboliki Białoruskiej SRR, integrację gospodarczą z Federacją Rosyjską oraz zmiany konstytucji, przyznające prezydentowi uprawnienia do rozwiązania parlamentu. Białorusini przyjęli w głosowaniu te propozycje. Od tego czasu Aleksander Łukaszenko niepodzielnie rządzi krajem, prześladując opozycję. Po ostatnich sfałszowanych wyborach w 2020 r. brutalnie spacyfikował opór społeczny, w aresztach siedzi prawie tysiąc więźniów politycznych, w tym liderzy Polonii na Białorusi – Andżelika Borys i Andrzej Poczobut.

Bohdan Cywiński

Publicysta, historyk idei, profesor nauk humanistycznych; w PRL związany z wydawnictwami katolickimi, w latach 70. działacz opozycji i współtwórca Uniwersytetu Latającego oraz Towarzystwa Kursów Naukowych, działacz „Solidarności", w latach 80. na emigracji; autor wielu książek z „Rodowodami niepokornych" na czele, które miały znaczący wpływ na formowanie się opozycji w PRL; po roku 1990 współpracownik „Rzeczpospolitej"

Czy białoruskie referendum z 14 maja 1995 r. przejdzie do historii jako data ważna, przełomowa, jako wydarzenie charakterystyczne, warte zapamiętania z uwagi na to, co oznaczało lub czym się okazało później? Nie wiem, ale nie wykluczałbym tego od razu. Może nie trafi ono aż do podręczników szkolnych, ale w studenckich skryptach ma szansę się znaleźć. Międzynarodowa historia lubi takie pojęcia-symbole.

Przypomnijmy kluczowe punkty historii Europy końca lat trzydziestych. Układają się w znamienny, zły szereg, który zapisany datami wygląda następująco: 7 marca 1936 r. – remilitaryzacja Nadrenii, 13 lipca 1936 r. – wybuch wojny domowej w Hiszpanii, 1 listopada 1936 r. – ogłoszenie powstania Osi Rzym-Berlin, 5 listopada 1937 r. – proklamacja planu stworzenia „Wielkich Niemiec" przez Hitlera, 11 marca 1938 r. – Anschluss, czyli „przyłączenie" Austrii do Niemiec, 29 września 1938 r. –Monachium: konferencja Hitlera z szefami rządów Włoch, Francji i Anglii, która przynosi zgodę państw zachodnich na niemiecki atak na Czechosłowację; traci ona Sudety na rzecz Niemiec, południową Słowację – na rzecz Węgier i... Zaolzie na rzecz Polski. Potem: 15 marca 1939 r. – ostateczny upadek Czechosłowacji, 22 marca – zajęcie przez Niemców litewskiej Kłajpedy, 7 kwietnia – Mussolini zajmuje Albanię, 23 sierpnia – podpisanie paktu Ribbentrop-Mołotow, 25 sierpnia – podpisanie polsko-angielskiego traktatu o przyjaźni i wzajemnej pomocy na wypadek agresji.

Pozostało 93% artykułu
#1500PlusMinus
Mój brat obalił dyktatora
#1500PlusMinus
#1500PlusMinus: Jestem energetycznym wampirem
#1500PlusMinus
#1500PlusMinus: Sześć spotkań z Lechem Kaczyńskim
#1500PlusMinus
#1500PlusMinus: Izrael narodził się w Polsce
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
#1500PlusMinus
Mafia bardzo kulturalna