Na stole położonego w ogrodzie atelier, które miało być moją siedzibą przez przeszło trzy tygodnie, znalazłem wydruk z czekającymi mnie spotkaniami, a także listą gości, zaproszonych na specjalnie z okazji mego przyjazdu zorganizowane party. Rzeczywiście, nazajutrz wieczorem, w salonie Miłoszów pojawiło się ok. 20 osób, które „powinienem" poznać: profesorów, poetów, pisarzy, redaktorów. Od kolejno poznawanych osób dostawałem adresy i telefony ich przyjaciół, ci z kolei rekomendowali mnie swoim znajomym i w ten sposób wędrowałem, docierając do ludzi, których nigdy inaczej bym nie spotkał.
Miłosz z podziwem śledził rezultaty moich spotkań, cieszył się wraz ze mną znoszonymi do domu książkami i nawiązanymi kontaktami. – Panie Jerzy – powiadał – do Pana można odnieść to, co Stalin powiedział o Hitlerze: „Wot, diełowoj mużik!". – Bóg zapłać za taki komplement, Panie Czesławie. – Żarty żartami, ale gdybym miał tutaj Pana na co dzień, dokonalibyśmy niebywałych rzeczy.
Wieczorami, przy szklaneczce czegoś mocniejszego omawialiśmy „zdobycze" kolejnych dni. Jak mógł, starał się być mi pomocnym, podobnie jak Carol. Któregoś dnia Czesław oznajmił: – Telefonowałem do Joanne Kyger, czy nie zechciałaby się z nami spotkać, ale powiedziała mi, że nie rusza się ze swego domu w Bolinas i jak chcemy się z nią zobaczyć, to musimy przyjechać do niej. Serdecznie nas zaprasza. Wybierzemy się zatem na wycieczkę.
Bolinas jest osadą nad niewielką zatoką o szmaragdowych wodach, w sezonie i porywach liczącą do dwóch tysięcy mieszkańców, która niewiele zmieniła się od lat sześćdziesiątych, kiedy to upodobali ją sobie hippies.
W domu Joanne oczekiwało nas oprócz niej dwóch przyjaciół, po chwili zaś przybyła, wezwana telefonicznie sąsiadka, Magda, która – jak się okazało – opuściła Polskę w 1939 r., mając dwanaście lat, osiadła w Kalifornii, gdzie po latach była partnerką Lew Welcha (kolejne dziwne kółko się zamknęło). Całe to towarzystwo pisało, malowało, wydawało rozmaite almanachy – w samym Bolinas, nie wiadomo doprawdy, w której kępie zieleni, działało kilka wydawnictw! Czekały na nas nakryte stoły, otwarto butelki wina, po powitalnych serdecznościach i nasyceniu pierwszej ciekawości oprowadzono nas po obejściu. W szopie na narzędzia gospodyni pokazała nam oparty o ścianę, nie oprawiony obraz Roberta Duncana. Obiektem jej wyraźnej dumy był jednak ogród, w którym wskazywała kolejno drzewa, przywiezione z Japonii, Australii, Afryki – wszystko to w cudownym miejscowym mikroklimacie kwitło i buchało w górę.