Film Chrisa Columbusa pełni w telewizyjnych ramówkach niemal taką rolę jak pierwsza gwiazda w wigilijny wieczór – stał się elementem bożonarodzeniowej tradycji. Symbolem, bez którego trudno wyobrazić sobie familijno-świąteczną atmosferę.
Co sprawia, że 21 lat po premierze „Kevin sam w domu" wciąż działa na widzów? Może jego urok kryje się w tym, że twórcy zamienili najgorszy dziecięcy koszmar w porywającą slapstikową zabawę?
Przypomnijmy. Rodzice Kevina postanawiają spędzić święta Bożego Narodzenia w Paryżu. Ciocia, wujek, sześcioro dzieci – słowem wszyscy – szykują się do wylotu z rodzinnego Chicago. Tylko ośmioletni Kevin (Macaulay Culkin) nie potrafi się odnaleźć w przedświątecznej krzątaninie. Marudzi, narzeka. W końcu zdenerwowana matka wysyła go na poddasze, by nie przeszkadzał.
Gdy Kevin budzi się następnego dnia, odkrywa, że dom jest pusty – rodzice zapomnieli go zabrać. Dla każdego kilkulatka byłby to początek horroru – porzucenie jest chyba najgorszym uczuciem, jakiego dziecko może doświadczyć. Tyle że dla zaradnego Kevina taka sytuacja to czysta frajda. Wreszcie może zakosztować życia. I nie traci wigoru nawet wtedy, gdy do domu włamuje się dwóch złodziei (Daniel Stern, Joe Pesci).
Pomysłowość Kevina w zastawianiu na nich wyrafinowanych pułapek nie ma granic. Kolejne gagi, w których włamywacze są ofiarami żartów chłopca, upodabniają film do szalonej kreskówki z królikiem Bugsem lub kaczorem Duffym w rolach głównych.