Nominacja Jana Klaty na dyrektora Narodowego Starego Teatru nie jest ani wielkim zaskoczeniem, ani rewolucją pokoleniową i estetyczną. Dyrekcję obejmuje w końcu reżyser, który daje regularnie premiery na tej scenie, ma swoją grupę aktorów, przyciąga własną, oddaną publiczność. I nikt mu nawet nie powie: „Za młodyś na Heroda", bo na przykład Zygmunt Hübner czy Tadeusz Bradecki byli w chwili powołania młodsi. Wizerunkowego szoku również nie będzie. Irokez na głowie dyrektora? Mundur? Glany i koszulki? Już parę sezonów temu Kraków przestał zajmować się tym, jak Klata wygląda, a zaczął zastanawiać się, co chce powiedzieć swoimi przedstawieniami. Inna sprawa, że reżyser nigdy nie starał się specjalnie z Krakowem zadzierać, czuł respekt wobec atmosfery miasta i tradycji jego teatru. I jeśli przypatrzeć się uważnie jego krakowskim premierom, to poza figlarnym, przekornym wykorzystywaniem krakowskich aktorów ikon (Jan Peszek parodiujący Christophera Walkena w „Trzech stygmatach" oraz Anna Dymna biegająca po scenie w białej sukni i z zakrwawioną siekierą w „Orestei"), Klata wydawał się bardziej niż gdziekolwiek budować estetyczne mosty, a nie eksponować stylistyczne przepaści. Dlatego jego „Trylogia" wiele zawdzięczała wymyślonemu przez Mikołaja Grabowskiego sposobowi czytania prozatorskiej klasyki, „Wesele hrabiego Orgaza" można było widzieć jako echo fascynacji teatrem Jerzego Jarockiego, a skoncentrowane wokół „dostojewszczyzny" Josepha Conrada „Koprofagi" odwoływały się do tematów, które w Starym były przez lata specjalnością Andrzeja Wajdy.
Samce alfa
Czekając na wybór nowego dyrektora Starego Teatru w Krakowie, mieliśmy tym razem naprawdę komfortową sytuację. Pamiętam awantury sprzed 15 lat związane z odwoływaniem dyr. Meissner, rozpad koncepcji repertuaru teatru i polityki personalnej pod koniec dyrekcji Bradeckiego oraz Koeniga, dobrze więc, że zmiana dokonała się teraz właściwie pokojowo i w chwili, w której zespół nie ugrzązł na dobre na jałowym biegu oczekiwania na nowe artystyczne rozdanie. Mikołaj Grabowski odszedł, bo chce skupić się na własnych premierach, miał w Starym przynajmniej sześć świetnych sezonów, otworzył zespół na nowe trendy i nazwiska (Klata, Klemm, Borczuch), nie niszcząc działających w jego ramach grup autonomicznych, jak choćby nieformalny zespół Krystiana Lupy. Do rywalizacji o dyrekcję Starego w zamkniętym konkursie stanęło kilku naprawdę mocnych kandydatów: Bartosz Szydłowski, Jan Klata i Michał Zadara. To był de facto wybór między dobrym i lepszym, ciekawym i innym. Każdy z nich gwarantował poziom artystyczny i pasję wdrożenia świeżych koncepcji, szykował dla Starego nowe, choć chyba nie radykalne otwarcie. Możemy tylko gdybać, jak by wyglądały programy Szydłowskiego i Zadary, bo nie zdecydowano się niestety na wprowadzenie ich założeń do debaty publicznej. Szkoda, bo przynajmniej wiedzielibyśmy, jakie koncepcje przegrały. W wewnętrznym głosowaniu zespołu wygrał Szydłowski, bo gwarantował obecność wszystkich opcji generacyjnych i światopoglądowych w Starym Teatrze. Wejście Klaty oznaczało sprzeciw Lupy (stary mistrz już zapowiedział kontestowanie tej dyrekcji i wycofanie się z pracy nad premierą „Miasta snów"), szlaban dla spektakli Pawła Miśkiewicza (mają z Klatą zadawnione urazy). Nie do końca rozumiem, czemu Lupa jest aż tak zezłoszczony na swego byłego studenta. Co prawda Klata nigdy do naśladowców i wyznawców Lupy nie należał, ale w końcu nigdy też z „lupicznej" estetyki nie szydził publicznie. Jego teatr i teatr Lupy to są po prostu zupełnie inne sceniczne światy, kreowane przez ludzi o odmiennych temperamentach twórczych. Lupa wytyka Klacie egotyzm i apodyktyczność, zapominając, że sam też aniołkiem nie jest i o swoje racje w teatrze walczyć potrafi. Na razie wygląda to na typowe starcie dwóch samców alfa, w którym ani pretendent, ani stary mistrz nie chcą ustąpić nawet o krok. Liczę, że w końcu Klata wyciągnie pierwszy rękę i przełamie uprzedzenia Lupy. Chyba że zdecydował się na drastyczne cięcie. Stary Teatr bez Lupy nie byłby tym samym teatrem, ale nie jest to coś nie do wyobrażenia, zwłaszcza że reżyser „Lunatyków" zagląda tu coraz rzadziej.
Przeszłość ma znaczenie
Kalambur z tytułu niniejszego tekstu nie jest oskarżeniem Klaty, że się zestarzał, zdezaktualizował. Boże broń! To raczej próba żartobliwej fuzji dwóch fenomenów – Starego Teatru i Jana Klaty. Bo kim jest Jan Klata dziś? Jaka jest jego rola w polskim teatrze? Jest nadal „młodym" twórcą czy już „starym wygą", mainstreamem, mistrzem dla kolejnych generacji? To nieprawda, co mówią i piszą niektórzy krytycy. Klata nie zmienił się jako artysta, nie przylizał skroni, choć żaden dziś z niego prowokator i partyzant. Pozostaje wierny swojej estetyce, nie zweryfikował wcale charakteru komunikacji z widzem. Tu wszystko jest constans. Zmienił się za to teatr wokół niego i jego publiczny odbiór jako artysty. Wyrośli rywale. Klata się opatrzył, co nie znaczy wcale, że stał się nam obojętny, tylko że go sobie oswoiliśmy. Ma przyzwolenie na swój język, pracę z klasyką, harce z popkulturą, wynajdywanie oryginalnych tekstów, polityczne komentarze. Jest traktowany jako twórca osobny, a nie wieczny enfant terrible polskiej sceny. Nie sądzę, żeby Klata na tej zmianie kontekstu stracił...Tyle że po objęciu dyrekcji Starego nie da się już walić w establishment, skoro samemu jest się już establishmentem. Ostatecznie przechodzi z grupy twórców „młodych" do „starych", z kręgu „pracobiorców" do „pracodawców". Kończy się faza „nazywania świata", zaczyna „budowanie go na swoje podobieństwo". Nie da się już dłużej burzyć mitów, trzeba ustanawiać nowe. A fenomen Starego Teatru polega także i na tym, że tu nie da się wszystkiego spalić do gołej ziemi, trzeba dodawać do tego, co było. Klata będzie tu w swoim żywiole, bo wciąż postrzega się go jako jednego z niewielu twórców, dla którego przeszłość ma znaczenie. Przeszłość rozumiana jako punkt odniesienia do współczesnej debaty. To dlatego kręgosłupem pięciu zakontraktowanych sezonów Klaty i jego współpracownika Sebastiana Majewskiego w Starym mają być reinterpretacje dorobku Wajdy, Swinarskiego, Jarockiego, Lupy i Kantora.
Klatów
W pewnym sensie Klata zawsze był „stary", pomimo przebieranek, prowokacji, partyzanckich podchodów pod Polskę, Europę, kanon i światopogląd. Od zawsze była w nim dojrzałość ukryta pod młodzieżowym image'em. Chuligaństwo zasłaniające pytanie fundamentalne: „Unde malum?". Szukał uniwersalnych wytłumaczeń i rozwiązań doraźnych w wielkiej literaturze. Skąd zło w religii, w człowieku, w kraju i miłości? Jego teatr był pierwszym „robionym w sprawie", mającym odwagę mieć poglądy nie tylko na sprawy artystyczne i ogólnoludzkie. To przecież Klata rozpoczął drugą falę rewolucji w ramach nowego polskiego teatru. Jego wystąpienie było reakcją na pozycję Jarzyny i Warlikowskiego, sprzeciwem wobec ich dekadentyzmu, niechęci do wypowiadania się na polskie tematy. Klarowność debiutu Klaty i jego stanowisko ideowe utorowały drogę trzeciej fali zmian w polskim teatrze, z którą kojarzymy nazwiska Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego. Klata ostatnich sezonów to reżyser dzielący swój czas miedzy Wrocławiem, Krakowem a teatralnym rynkiem niemieckim. Generalizując – we Wrocławiu Klata jest bardziej ludyczny, doraźny i drapieżny zarazem, w Niemczech – uczy się innej stylistyki, eksperymentuje, w Krakowie – jest najbardziej skupiony, intelektualnie głęboki, pełen szacunku dla zespołu. Jego wyborowi towarzyszą nawoływania o utrzymanie różnorodności Starego. Równie dobrze można by wołać o spójność. Może – przy absencji Lupy – jedną z nowych szans teatru jest skupienie wokół Klaty twórców bliskich estetycznie i światopoglądowo. Nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby Scena przy placu Szczepańskim zmieniła się w fabrykę małych klonów dyrektora, przystań niepokornych reżyserów i freaków najróżniejszego autoramentu. Kolczastych i rockujących. A Klata jak Palmer Eldrich objawiałby się we wszystkim, co żyje i tworzy. Nadreprezentacja jego spektakli, wizji, estetyki, poglądów skutkowałaby nie tylko stworzeniem nieformalnej „szkoły reżyserii", ale i zmieniłaby Kraków w Klatów. Kibicując Klacie jako dyrektorowi Starego, nie umiem sobie jednak wyobrazić paru sytuacji, w których będzie się musiał odnaleźć. Oto Klata i papierkowa robota, czyli podpisywanie wniosków, sprawdzanie rozliczeń, przepisów prawa autorskiego, rozpatrywanie podań pracowniczych. Albo Klata na zebraniach Stowarzyszenia Dyrektorów Scen Polskich, Klata z musu oficjalny, dyplomatyczny, urzędniczo-rautowo-prezydencki. Rany boskie! Pewnie tego się można nauczyć, wyrobić w sobie cierpliwość. Ale i tak dla wtajemniczonych obserwatorów zabawa będzie przednia. I wreszcie Klata jako dyrektor artystyczny odbierający premiery. Z trudem powstrzymujący się, żeby nie przereżyserować dzieła debiutanta, skondensować scen. No i to niefajne słowo „kompromis" (nieważne, czy artystyczny, czy strategiczny) będzie wreszcie musiało pojawić się w jego myśleniu.