Anna Słojewska z Brukseli
Na dobre ruszyła już kampania wyborcza do Parlamentu Europejskiego. I choć nie ma jednego unijnego wyborcy, a oddając głos 25 maja, będziemy się kierować raczej krajowymi sympatiami politycznymi niż europejskim programem partii, to pierwszy raz mamy do czynienia z prawdziwie europejską kampanią. Luksemburczyk Jean-Claude Juncker, Niemiec Martin Schulz, Belg Guy Verhofstadt, Grek Aleksis Tsipras, Niemka Ska Keller i Francuz Jose Bove podróżują po Europie jako kandydaci rodzin politycznych na szefa Komisji Europejskiej – następcy Portugalczyka Jose Manuela Barroso.
Ważnym przystankiem jest dla nich Polska, która jako duży kraj liczbą mandatów wpływa na układ sił w PE. W ubiegłym tygodniu Jean-Claude Juncker był w Poznaniu, a Guy Verhofstadt w Gliwicach. W tym tygodniu do Warszawy przyjeżdża Martin Schulz. Wizyty nie planują Tsipras, bo jego frakcja europejskiej lewicy nie ma w Polsce żadnych członków, podobnie jak Keller i Bove, bo Zieloni w Polsce nie są znaczącą siłą polityczną.
Trudno sobie wyobrazić, żeby w Polsce wyborca decydował o tym, czy odda głos na PO czy SLD według tego, jaki jest ich europejski lider. Kampania ma natomiast tworzyć wrażenie, że wybory mają charakter europejski i ich wynik musi być wzięty pod uwagę przy obsadzie najwyższych stanowisk w UE.
Nie tylko wynik partyjny, ale też personalne nominacje dokonane przez te partie. Stąd spersonalizowanie kampanii, czego przykładem jest wożący Junckera i jego ekipę Junckerbus. Kandydaci i ich partie uważają, że jeśli wybory wygra Europejska Partia Ludowa, do której należą PO i PSL, to szefem Komisji Europejskiej powinien zostać Jean-Claude Juncker, a jeśli lewica, do której należy SLD, to Martin Schulz.