Korespondencja z Rzymu i z Waszyngtonu
W stolicy Włoch palono samochody, w tym wiele policyjnych, rozbijano i plądrowano supermarkety, sklepy i butiki. Obiektem ataków stały się banki, policja, ekipy telewizyjne i fotoreporterzy. W płomieniach stanął jeden z budynków i zawalił się w nim dach.
Grupa anarchistów włamała się do przykościelnego budynku parafii San Marcellino e Pietro. Zniszczyła krzyż, wywlekła na ulicę i rozbiła gipsową statuę Matki Bożej z Lourdes. Na ulicach stanęły barykady. Zrywano i palono włoskie flagi zatknięte na budynkach administracji państwowej. Historyczne centrum miasta zostało sparaliżowane. Rannych zostało 135 osób, w tym trzy ciężko. Szkody szacuje się na kilka milionów euro.
Pałki, młotki, butelki
Manifestanci zjechali się z całych Włoch pociągami i 750 autokarami. O tym, że dojdzie do starć, było wiadomo co najmniej od tygodnia. Na stronach internetowych różnych ugrupowań anarchistycznych apelowano, by na manifestację „przywieźć ze sobą wszystko". Antyglobaliści zachęcali nawet na stronie Indymedia do obalenia rządu siłą i proklamowania „tymczasowego rządu ludowego". Jak szacuje policja, na te apele odpowiedziało co najmniej 4 tys. osób.
To właśnie oni, ubrani na czarno, zamaskowani, w kaskach motocyklowych, uzbrojeni w pałki, młotki, petardy, koktajle Mołotowa i maski przeciwgazowe, sprowokowali zamieszki, jakich Rzym nie widział od lat 70. Potem dołączyła do nich pewna część „pokojowych" demonstrantów i tłum ogarnął amok zniszczenia. Anarchiści lżyli i atakowali tych „oburzonych", którzy nie chcieli brać udziału w demolce.