Partia Quebecois ma minimalną przewagę nad przeciwnikami, zdobyła 31,9 proc. głosów (i 54 ze 125 miejsc w parlamencie prowincji). Dotychczas rządzący liberałowie dostali 31,2 proc. głosów (50 miejsc), a ich przywódca, premier Jean Charest, utracił mandat. Nowo powstała Koalicja Przyszłość Quebeku (CAO) otrzymała co prawda 26 proc. głosów, ale tylko 19 miejsc.
– Z europejskiego punktu widzenia liberałowie i CAQ mogliby stworzyć rząd koalicyjny. Ale tradycja kanadyjska jest inna. Wystarczy mieć jeden mandat więcej niż inne partie, by otrzymać misję tworzenia gabinetu – powiedział „Rz" prof. Nelson Wiseman, politolog z Uniwersytetu Toronto.
I dlatego pani Pauline Marois zostanie pierwszym premierem – kobietą w tej francuskojęzycznej prowincji. Była już wcześniej ministrem w rządzie PQ – najpierw ds. statusu kobiet, a potem pracy. W 2007 została przywódczynią opozycyjnej wówczas Partii Quebecois. Ostatnią kampanię wyborczą prowadziła, unikając podkreślania walki o niepodległość, dowodząc, że przeżarci korupcją liberałowie mogą być zastąpieni jedynie przez PQ. I dlatego też głosowało na nią bardzo wielu mieszkańców prowincji, wcale niezainteresowanych odłączeniem od Kanady.
– Wygrana separatystów nie oznacza skrętu w lewo, bo Marois ma prawicowe poglądy. Nie oznacza też, że szybko dojdzie do kolejnego referendum niepodległościowego w Quebecu, bo Marois zdecyduje się na nie tylko wówczas, gdy będzie mieć pewność wygranej – twierdzi prof. Wiseman. Według najnowszych badań większość mieszkańców prowincji nie chce żadnego referendum, a gdyby głosowanie jednak zorganizowano, to „za" byłoby zaledwie 28 proc. wyborców.
Jak pisał wpływowy dziennik "The Globe and Mail", PQ dołączyła do separatystów realizujących "plan B" i działających w Katalonii i Szkocji. Chodzi im o to, by ograniczyć wpływ centrum – Madrytu, Londynu czy Ottawy – do minimum i przejąć jak najwięcej uprawnień. W samym Quebecu rząd będzie się na razie borykał głównie z dużym deficytem budżetowym.