Niedawno na łamach „Rzeczpospolitej" ukazał się artykuł o sądach finansowych. Chodziło w nim - w skrócie - o postulat, by obok tradycyjnych sądów powstały wyspecjalizowane. Miałyby w sporach z udziałem banków pogłębioną wiedzę finansową. Dzięki temu miałoby być i szybciej, i lepiej. A przede wszystkim spójnie.
Czytaj także: Sądy finansowe mogłyby pomóc w sporze z bankiem
Pomysł wygląda atrakcyjnie. Zalety specjalizacji wydają się oczywiste. Porównanie z medycyną i zawodem lekarza nasuwa się samo. Z chorym okiem nie pójdziemy do kardiologa, a z zatruciem pokarmowym do ortopedy. To jasne. Przyjemnie byłoby, tak nam się przynajmniej wydaje, gdyby sprawę o kredyt nibyfrankowy rozstrzygał sędzia biegły w materii finansowej, w bankowości, rachunkowości i w czym tam jeszcze dałoby się go wyspecjalizować.
Od idei do wykonania
Śmiem jednak twierdzić, że tej logiki z obszaru medycyny, tak atrakcyjnej na pierwszy rzut oka, nie da się prosto przerzucić na obszar sądownictwa. Fakt, są elementy wspólne medycynie i sądom. Na przykład trudno podać jedną przyczynę, dla której służba zdrowia działa tak, jak działa. Podobnie jest z sądami. Nie działają doskonale, a przyczyn tego stanu rzeczy też jest wiele. Jeśli zapytać kilku mecenasów, o co mają żal do sądów, pewnie każdy wskazałby coś innego.
Z perspektywy własnych doświadczeń sądowych nie jestem w stu procentach przekonany, by utworzenie wyspecjalizowanych sądów stanowiło dobre systemowe rozwiązanie, w każdym razie z definicji. Od idei do wykonania zawsze jest daleka droga i – jak boleśnie uczy doświadczenie - pewnie na jej końcu sądy finansowe borykałyby się z wszystkimi bolączkami, z jakimi borykają się dziś sądy powszechne. A jest z czym.