Donald Tusk, prezentując swój rząd, powiedział wprost, że to rząd zderzaków. I nikt, łącznie z nim, nie może być pewny, że przychodzi na całe cztery lata. Równie dobrze mogą to być cztery miesiące.
Wracając po wielu latach do teorii rządowych zderzaków, sformułowanej i praktykowanej przez ówczesnego prezydenta Lecha Wałęsę, premier argumentował ten powrót tym, że idą ciężkie czas. W domyśle chodzi więc o to, że poszczególni ministrowie mogą się zderzyć z kryzysową rzeczywistością. I to na tyle mocno, że zostaną zamienieni na nowsze modele.
Przesłanie brutalne, ale w sytuacji, w jakiej znalazła się Europa, dość oczywiste. Tyle że w poprzedniej kadencji Donald Tusk nie chciał nawet słyszeć o jakiejkolwiek rekonstrukcji gabinetu. Choć kryzys już się dobijał do polskich granic. Dymisja kilku ministrów na przełomie lat 2009 i 2010. była wymuszana sytuacją, aferą hazardową. I nawet powszechnie krytykowany szef MON Bogdan Klich został pozbawiony stanowiska dopiero pod koniec kadencji.
Rządowe rekonstrukcje – na co zwraca uwagę konsultant polityczny Eryk Mistewicz, powołując się m.in. na przykład Francji – dają pozytywny ładunek emocji. Odświeżenie rządowego przekazu. Ludziom to się podoba. Premier doskonale wie, że nie będzie łatwo. Więc mówiąc o zderzakach, oswaja już opinię publiczną z metodą, którą zamierza zastosować.
Kiedyś politolog Wawrzyniec Konarski nazwał Tuska Mefistofelesem polskiej polityki (po tym, gdy wciągnął do rządu gwiazdę lewicy Bartosza Arłukowicza). Czyli tym, który stosuje szatańskie, a jednocześnie skuteczne sztuczki.