Kampania rozpocznie się zapewne dopiero na początku stycznia, kiedy to zgodnie z wykładnią PKW marszałek Szymon Hołownia będzie mógł rozpisać wybory. Ale już teraz entuzjazm partii politycznych wobec swoich kandydatów przypomina reakcję publiczności w telewizyjnym show, kiedy asystent reżysera podnosi tablicę z napisem „aplauz”. Zachwyt wyraża się wtedy co prawda głośno, ale krótko i na pokaz. Obserwując polityków zachwalających swoich kandydatów, trudno oprzeć się wrażeniu, że raczej odpracowują oni obowiązki partyjne, niż żywiołowo wspierają osoby mające się ścigać w maju.
Znanym już kandydatom (na razie wyłącznie płci męskiej) brakuje wyraźnego, dobrze zdefiniowanego formatu. Mało kto wierzy w „obywatelskość” Karola Nawrockiego, internet pełen jest memów w sprawie „niezależności” Szymona Hołowni. Sławomir Mentzen ma kłopot z ogarnięciem dwuczęściowego elektoratu Konfederacji i określeniem, czy jest bardziej narodowym patriotą, czy ultraliberałem. A Rafał Trzaskowski kojarzy się bardziej z tramwajem na Wilanów niż z pociągiem do władzy.
Wybory prezydenckie: Czy znajdzie się w stawce choć jeden kandydat, którego wyborcy i wyborczynie będą mogli pokochać?
To wszystko oczywiście może się jeszcze zmienić. Do gry wejdzie ktoś z Lewicy (może kobieta?), atmosfera zacznie gęstnieć, żelazne elektoraty będą na siebie napuszczane jak w każdej kampanii. Temperatura sporu poszybuje. Ale to będzie walka plemion, taka jak przy poprzednich wyborach do Sejmu, Parlamentu Europejskiego czy samorządów. A kandydaci? Czy znajdzie się w stawce choć jeden, którego wyborcy i wyborczynie będą mogli pokochać? Kto przemówi w ich imieniu, a nie jako rzecznik własnego obozu politycznego?
Czytaj więcej
Popularność niezależnych kandydatów w wyborach prezydenckich wynika nie tylko ze słabości partii, lecz także z demokracji jako takiej. Jeśli demokracja nie jest w stanie rozwiązywać problemów, z którymi się boryka Kowalski, to ten desperacko szuka „zbawcy” z zewnątrz istniejącego układu politycznego, nawet kosztem demokracji.
Być może zresztą to wcale nie jest potrzebne. Być może obywatele nie oczekują rewolucji socjalnej, patriotycznego wzmożenia czy np. zlikwidowania podatków. Tyle razy mieliśmy być już uratowani przez jeźdźca zmierzającego ku nam na białym koniu, że ten mit dawno upadł. Tęsknotę za kasztanką, na której Naczelnik wywalczył wolność, zagospodarował już trzy dekady temu Lech Wałęsa, używając do tego stoczniowego płotu. Został więc koń czarny. Wygląda jednak na to, że będzie mógł dalej spokojnie paść się na połoninach, bo chętnych, by go dosiąść, na horyzoncie nie widać. Może ewentualnych pretendentów odstrasza przypadek Pawła Kukiza, który w 2015 roku do wyborów zgłosił się w lutym, a w maju zdobył ponad 20 proc. głosów w pierwszej turze? W gruncie rzeczy wyszła z tego przecież bardzo smutna historia.