Łukasz Warzecha: Ułuda wspólnej historii

Postrzeganie historii jest względne nawet w przypadku narodów tak mocno połączonych przez wieki – i to bez jakichś ogromnych tarć – jak litewski i polski – pisze publicysta.

Publikacja: 09.05.2023 03:00

Miejsce kaźni w Ponarach

Miejsce kaźni w Ponarach

Foto: Gregor Jamroski (CC BY-SA 3.0)

W 1938 r. Polska wymusiła na Litwie ponowne nawiązanie stosunków dyplomatycznych, które pozostawały zerwane od momentu, kiedy w 1920 r. Polska okupowała Wilno i region wileński”. Tak brzmi pierwsza informacja, jaką znajdziemy na wystawie w skądinąd bardzo ciekawym Muzeum Okupacji w Wilnie, urządzonym w siedzibie dawnego litewskiego KGB. Według autorów opisu był to początek późniejszych nieszczęść Litwy.

Państwowość całkiem odrębna?

Zwiedzając litewskie muzea różnego typu, nie tylko te poświęcone historii par excellence, Polak mający jakąś świadomość historyczną może doznać lekkiego szoku.

Dobrze jest zacząć od muzeum na odbudowanym zamku Wielkiego Księcia obok katedry. Rekonstrukcja budowli, zakończona zaledwie w 2018 r., przy braku szczegółowych rysunków lub innych miarodajnych źródeł budziła wątpliwości również na Litwie, ale jej sens był bardziej polityczny niż historyczny. To po prostu element litewskiej polityki historycznej – próba pokazania dziejów tamtejszej państwowości jako czegoś całkowicie samoistnego i odrębnego.

Czytaj więcej

Zagłada żydowskiego świata

Wystawa na zamku ilustruje historię kraju od czasów na poły legendarnych, a w przypadku władców historycznych co najmniej od Mendoga. Ten – jak wiadomo – najpierw chrześcijaństwo przyjął, a potem porzucił.

Natomiast dla Polaka najbardziej interesujący jest oczywiście czas od momentu, gdy na polskim tronie zasiadł Władysław Jagiełło, czyli od momentu pierwszej, personalnej, unii Korony i Litwy. I tu można się zdziwić, bo całe następujące potem dzieje Litwy przedstawione są w taki sposób, jakby to do państwa litewskiego dołączył jakiś kraj, którego historia gdzieś tam na marginesie jest w zarysach przedstawiona, ale nie ma fundamentalnego znaczenia.

Królowie zjednoczonego państwa są chwaleni, o ile byli dobrzy dla Litwy, a ganieni, jeśli – w optyce twórców wystawy – zaszkodzili jej. I tylko jej. Tak jakby nie istniało wspólne państwo.

Przespacerujmy się teraz kawałek dalej. W dzwonnicy, stojącej osobno na placu katedralnym, znajdziemy wystawę pokazującą jej historię. Dowiemy się, że w 1931 r. zdarzyła się powódź, w której następstwie sprawdzono podziemia katedry wileńskiej i odkryto tam m.in. grób Barbary Radziwiłłówny.

Jednak kto te badania przeprowadził, czyją zasługą było ratowanie kościoła – to już jakoś wspomniane nie zostało. Jeśli znajdzie się tam turysta z Zachodu, niespecjalnie znający historię regionu, jest gotów pomyśleć, że w tamtym czasie było jak teraz: Wilno było litewskie, a Radziwiłłównę znaleźli litewscy naukowcy i archeolodzy.

Tymczasem na czele powołanego po powodzi Społecznego Komitetu Ratowania Katedry stanął bp Kazimierz Michalkiewicz, a szefem prac budowlanych mianowano prof. Juliusza Kłosa. Wilno było wówczas po prostu polskim miastem.

Władza niemal dyktatorska

Być może jednak dzwonnica na placu katedralnym nie jest miejscem odpowiednim do prezentacji całej skomplikowanej historii Litwy. Przemieśćmy się w takim razie ok. 100 km na północny zachód, do Kowna. Tam w muzeum mieszczącym się w dawnym pałacu prezydenckim możemy się wiele dowiedzieć o bardzo mało w Polsce znanej historii Litwy kowieńskiej, czyli międzywojennej Republiki Litewskiej.

Wtedy stolicą było właśnie Kowno. Pałacyk przy obecnej Vilniaus gatvė 33 został zaś przeznaczony na siedzibę litewskich prezydentów, gdy po krótkim zamieszaniu Litwini zdecydowali, że jednak nie będą restaurować – o ile w ogóle można tego terminu używać – monarchii.

W pałacyku rezydowali wcześniej, przed I wojną, rosyjscy gubernatorzy, którzy wcale niekoniecznie wspominani są źle. Np. Piotr Wierjowkin, rządzący gubernią kowieńską w latach 1904–12, zapisał się w pamięci litewskiej dobrze, jako mediator łagodzący spory i liberał.

Jego losy były całkiem ciekawe. Aresztowany przez bolszewików w 1918 r., został uwolniony za sprawą wstawiennictwa litewskich socjaldemokratów, a nawet pracował jakiś czas na zaproszenie Litwinów jako doradca ministra spraw wewnętrznych. Podczas kolejnej wojny znów trafił do więzienia, zwolniony ukrywał się w Kownie, a na koniec udało mu się wyemigrować do Szwajcarii, gdzie zmarł w 1946 r.

Pałacyk był siedzibą trzech prezydentów, których pomniki znajdziemy w małym parku przed rezydencją. W chwili formowania się państwa urząd zajmował w latach 1919–20 Antanas Smetona. Od 1922 do 1926 r. prezydentem był Aleksandras Stulginskis, a w 1926 r. zaledwie przez kilka miesięcy Kazys Grinius. Jego krótkie, liberalne rządy obalił zamach stanu – cóż za zbieg okoliczności, że zaledwie o około pół roku późniejszy niż w Polsce, za to mający identyczną naturę.

Grinius zachował się podobnie jak w Polsce prezydent Wojciechowski – opuścił stanowisko i zdystansował się od polityki w ogóle. Jego miejsce zajął znany nam już Smetona, który nie opuścił stanowiska aż do końca niepodległej Litwy w 1940 r. Jego prezydenckie kompetencje zostały radykalnie wzmocnione. Tak bardzo, że właściwie otrzymał władzę niemal dyktatorską, z prawem dowolnego odwoływania rządu i rozwiązywania parlamentu oraz rządzenia w tym czasie za pomocą dekretów. To wiele wyjaśnia, jeśli idzie o ówczesne nastawienie Litwy i Polski względem siebie.

Kto zabijał w Ponarach

Muzeum w kowieńskim pałacyku prowadzi nas również przez czas okupacji niemieckiej i później ponownego nadejścia Sowietów – i tu zaczyna się moment z polskiego punktu widzenia najdziwniejszy. Mam nieodparte skojarzenie z tym, jak na Węgrzech w narracji historycznej przedstawiane są trwające ledwo 163 dni, acz tragiczne zwłaszcza dla węgierskich Żydów rządy Strzałokrzyżowców pod wodzą Ferenca Szálasiego.

Nazwa Ponary czasem się w muzealnych opowieściach na Litwie pojawia w kontekście zbrodni niemieckiej, ale nigdzie nie widziałem informacji, że w mordowaniu polskiej inteligencji (a także Żydów) aktywny udział brała litewska policja

Węgry, mimo sojuszu z Hitlerem, zachowywały się podczas II wojny – zwłaszcza wobec Polaków – przyzwoicie. Dzięki postawie regenta Miklosa Horthy’ego przez prawie całą wojnę węgierscy Żydzi mogli się cieszyć względnym bezpieczeństwem, szczególnie w porównaniu z choćby polskimi (co, nawiasem mówiąc, jest poważnym argumentem w dyskusji o polskiej postawie wobec Hitlera i Niemiec – ale to inna debata).

Jednak Strzałokrzyżowcy to zdecydowanie ciemna plama. Sowieci stali już wokół Budapesztu na przełomie 1944 i 1945 r., gdy członkowie tej formacji, od października sprawującej władzę, urządzali sobie polowania na Żydów w całym mieście i zabijali ich masowo nad brzegiem Dunaju.

Ten epizod jest oczywiście w węgierskich muzeach opisywany, ale robi się to w taki sposób, jakby Strzałokrzyżowcy byli – czy ja wiem? – przybyszami z Marsa, a nie po prostu skrajnie nacjonalistycznie nastawionymi Węgrami. Trochę podobnie to wygląda, gdy spojrzymy na sposób zaprezentowania przez Litwinów najbardziej kłopotliwego okresu dziejów ich państwa, czyli czasu pomiędzy latami 1941 a 1944 r.

Te okoliczności niezwykle barwnie i wstrząsająco zarazem opisał Józef Mackiewicz w powieści „Nie trzeba głośno mówić”. To książka nieczęsto dzisiaj wspominana, bo – jak to u Mackiewicza – odbrązawia niektóre mity, a też jest bardzo krytyczna względem polityki rządu emigracyjnego i polskiego państwa podziemnego.

Mackiewicz sygnalizuje, że skoncentrowane na innej części okupowanego kraju władze nie rozumiały specyfiki kresów i lekceważyły to, co się tam działo. Ale pokazuje też, jak ochoczo Litwini kooperowali z Niemcami, przynajmniej początkowo.

Jako autor maksymy, że „tylko prawda jest ciekawa”, Mackiewicz rozumie też jednak, że był to wynik traumy wynikającej z wcześniejszej sowieckiej okupacji. W krajach bałtyckich Niemców witano jak wyzwolicieli, przynajmniej póki nie zaczęli prowadzić polityki brutalnego wyzysku. Jeśli nałożymy na to litewski nacjonalizm i resentyment wynikający z „zawłaszczenia” przez Polskę Wilna i regionu wileńskiego, dostajemy receptę na to, co miało miejsce przede wszystkim w podwileńskich Ponarach.

Owszem, ta nazwa czasem się w muzealnych opowieściach na Litwie pojawia w kontekście zbrodni niemieckiej, ale nigdzie nie widziałem informacji, że w mordowaniu polskiej inteligencji (a także Żydów) aktywny udział brała litewska policja. Litwini za to bardzo chętnie podkreślają, że nie udało się Niemcom stworzyć litewskiego legionu SS i że za to spadły na kraj represje. To prawda – a udało się takie legiony utworzyć i na Łotwie, i w Estonii.

W byłym pałacu litewskich prezydentów, w miejscu poświęconym niemieckiej okupacji, przeczytamy opis pełen rozżalenia: Niemcy obiecywali coś w rodzaju autonomii, ale oszukali i zaczęli traktować Litwinów jak tanią siłę roboczą, a nawet używać wobec nich pojęcia „aborygenów”. Przyznać trzeba, że z punktu widzenia warunków, w jakich odbywała się okupacja terytorium Polski, brzmią te żale nieco groteskowo. Jakkolwiek tragedia wielu Litwinów była autentyczna.

Pisane po polsku

Zróbmy teraz kolejny geograficzny, ale i czasowy przeskok – tym razem do Troków, czyli Trakai, pięknej, niedużej letniskowej miejscowości na zachód od Wilna z odbudowanym po II wojnie z ruin malowniczym zamkiem na wyspie pośrodku jeziora. Mieści się tam bardzo bogate muzeum z fascynującymi zbiorami – imponującą kolekcją fajek czy wyrobów z kości słoniowej, a także oczywiście wieloma informacjami o historii Litwy. I tu litwocentryczność zyskuje nowy wymiar, chyba jeszcze intensywniejszy niż w muzeum zamkowym w Wilnie.

Zamek wybudowano z inicjatywy Witolda Wielkiego, jak nazywany jest na Litwie stryjeczny brat Władysława Jagiełły. Witold ma status podobny jak w Polsce Kazimierz Wielki, podczas gdy postać jego krewnego, króla Polski i Litwy zarazem, jest wręcz pomijana, jeśli tylko jest to możliwe. W Trokach widać to bardzo mocno.

Czytaj więcej

Świdrygiełło wobec Korony i Litwy

Najzabawniejsze są prezentowane tam (oczywiście nie tylko tam), zabytki litewskiego piśmiennictwa. Wszystkie ważne książki, drukowane od XVI w., są albo po łacinie, albo po polsku. Nic dziwnego – język litewski w swojej literackiej postaci został skodyfikowany dopiero na początku XX w. Po zawarciu unii personalnej poprzez małżeństwo Jagiełły z Jadwigą elity litewskie uległy intensywnej polonizacji i przechodziły w oficjalnej komunikacji na polski. Ale o tym również nigdzie nie przeczytamy.

Fakt, że piśmiennictwo litewskie do XIX w. jest po polsku, nie jest nigdzie w żaden sposób wyjaśniony. Turyści spoza naszego regionu zapewne nie są w stanie odróżnić w piśmie litewskiego od polskiego.

Nieopodal Ostrej Bramy, przy ulicy Ostrobramskiej, czyli Aušros Vartų gatvė, na skwerku na skrzyżowaniu z Subačiaus gatvė, jest restauracja, masowo odwiedzana przez Polaków. Na tym samym skwerku, tuż obok, stoi pomnik. Zrobiony na nowoczesną modłę, czyli prawie na poziomie ulicy, pokazuje zażywnego jegomościa z laseczką. To doktor Jonas Basanavičius, czyli Jan Basanowicz.

Mało kto z polskich gości lokalu zadaje sobie zapewne trud sprawdzenia, kto zacz – a szkoda. Doktor Basanowicz, urodzony w 1851 r., był litewskim aktywistą i publicystą, który za przyczynę nieszczęść Litwy i Litwinów uznawał Polaków oraz Kościół katolicki. W wydawanym przez siebie piśmie zamiast polskich „sz” i „cz” wprowadził „š” i „č”.

Nie ogłaszać miłości przedwcześnie

Po co o tym wszystkim pisać, zapyta ktoś, skoro relacje polsko-litewskie są dzisiaj całkiem dobre, a litewscy Polacy uczestniczą na normalnych zasadach w strukturach władzy swojego kraju (czyli Litwy)? Ba, w ubiegłym roku litewski Sejm przyjął w końcu ustawę o pisowni w dokumentach nielitewskich nazwisk, czego nie dawało się uregulować przez 30 lat. Jak mówi mi znajomy, pracujący dla tamtejszego sejmu, nie wywołało to po uchwaleniu właściwie już żadnych emocji.

Nie chodzi absolutnie o to, żeby podsycać jakieś złe uczucia, ale o to, żeby pokazać, jak względne jest postrzeganie historii nawet w przypadku narodów tak mocno połączonych z sobą przez wieki – i to bez jakichś ogromnych tarć – jak litewski i polski. Ułudą jest przekonanie, że da się napisać jakąś wspólną, europejską historię, podobnie jak infantylne są wzajemne pretensje o to, że to samo wydarzenie jest inaczej widziane przez dwie nacje.

Zarazem jednak powinno to być ostrzeżenie dla tych, którzy chcą na wyścigi zarządzać wielkie zgody i miłość pomiędzy narodami, gdzie relacje nie były tak mimo wszystko dobre, jak polsko-litewskie. Skoro nawet tutaj widzimy problemy, przemilczenia – przecież także z naszej strony – to cóż dopiero tam, gdzie w grę wchodzą zdarzenia jątrzące się znacznie bardziej, świeże, a druga strona odmawia kompletnie uwzględnienia naszej wrażliwości?

Autor jest publicystą „Do Rzeczy”

Publicystyka
Andrzej Łomanowski: Rosjanie znów dzielą Ukrainę i szukają pomocy innych
Publicystyka
Zaufanie w kryzysie: Dlaczego zdaniem Polaków politycy są niewiarygodni?
Publicystyka
Marek Migalski: Po co Tuskowi i PO te szkodliwe prawybory?
Publicystyka
Michał Piękoś: Radosław, Lewicę zbaw!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Publicystyka
Estera Flieger: Marsz Niepodległości do szybkiego zapomnienia. Były race, ale nie fajerwerki