"Nie cofniemy się” – ogłosił we wtorek w Bukareszcie sekretarz generalny NATO Jens Stoltenberg. „Będziemy wspierać Ukrainę tak długo, jak trzeba” – dodał. Ze spotkania w stolicy Rumunii popłynął więc jasny sygnał. Choć Ukraina nie jest członkiem sojuszu, NATO nie przestanie pomagać jej w tym, by mogła się bronić przed rosyjską agresją, choć nie jest to wojna NATO z Rosją. Stoltenberg potwierdził też, że deklaracja z 2008 r. o tym, że nasz wschodni sąsiad może dołączyć w przyszłości do sojuszu, wciąż jest aktualna.
To zaś oznacza, że główny cel, który obrał Władimir Putin, jest jeszcze bardziej odległy niż wcześniej. Wszak przed agresją postawił Zachodowi ultimatum – wojna nie wybuchnie, jeśli NATO zamknie drogę Ukrainie do swoich struktur, jeśli wycofa wszelkie swoje wojska i instalacje do granic sprzed 1997 r., a więc sprzed decyzji o rozszerzeniu o państwa Europy Środkowej. Domagał się też demilitaryzacji Ukrainy.
Czytaj więcej
Gospodarki państw sojuszu są 23 razy większe od PKB Rosji. To przesądzi o sukcesie paktu w Ukrainie.
Dziś NATO powtarza, że drzwi do sojuszu są dla Kijowa otwarte i tylko mieszkańcy tego kraju zdecydują, czy chcą wejść do najpotężniejszego paktu wojskowego w dziejach. Dyplomaci w Bukareszcie wezwali do jeszcze większego zbrojenia Ukrainy, a firmy zbrojeniowe do zwiększenia produkcji amunicji. Bo w tej chwili – tak samo jak pod koniec zimnej wojny – trwa wyścig zbrojeń między Rosją a Zachodem. Wygra ten, kto będzie miał możliwość wyprodukowania większej ilości amunicji na front.
NATO powtórzyło też, że tylko Ukraińcy zdecydują o tym, czy będą rozmawiać o pokoju z Rosją, której wojska kosztem wielkich wyrzeczeń, potu, łez i krwi starają się wypchnąć ze swego kraju. Tak, Ukraińcy muszą sami wygrać tę wojnę, ale NATO dostarcza im do tego narzędzia.