Przybiera tylko nową postać. 50 lat temu zamiast serwisów społecznościowych i internetu trzeba było chodzić z Czerwoną Książeczką. Dziś wystarczą sprawne palce i trochę sprawności językowej. Czerwonogwardziści powołani do życia przez przewodniczącego Mao wybijali swoim przeciwnikom argumenty przy pomocy skórzanych pasów, pałek i papierowych czapek. W dobie social media nie trzeba się męczyć, kilka postów załatwi sprawę.

O tym, że Chiny pomagają w kontrolowaniu politycznej poprawności internetowych dyskusji, chodziły słuchy od dawna. Mówiono o użytkownikach, którzy za 50 centów od postu wybielali partię i prezydenta. Amerykańskim naukowcom udało się potwierdzić w naukowy sposób istnienie takich grup.

W kraju jest ponad 700 mln internautów. Wśród nich armia tych, którzy za pieniądze zamieszczą dla Xi Jinpinga wszystko. Przebadano 2000 maili, które wyciekły z biura propagandy internetowej w mieście Ganzhou prowincji Jiangxi. Na ich podstawie starano się prześledzić komunikację pomiędzy urzędnikami państwowymi a wynajmowanymi cyberaktywistami.

Na podstawie zgromadzonych dowodów okazało się, że praktycznie wszystkie (99 proc.) z 43 800 wpisów było zamówione przez ok. 200 rządowych agencji. Liczbę wszystkich postów stworzonych na zamówienie administracji centralnej oszacowano na 488 mln. Co więcej cyfrowi aktywiści naprawdę przypominają swoim zaangażowaniem bojówki hunwejbinów. Nie dostają za swoje działania żadnych pieniędzy, wystarcza im poczucie dumy z obrony dobrego imienia partii. Na trop prowadzący do odkrycia doprowadziły naukowców podejrzane nagromadzenia komentarzy powielających wychwalanie prezydenta Xi nawet pod artykułami o sprawach kontrowersyjnych jak separatyzm prowincji Xinjiang czy kampania ekonomicznego wzrostu prowadzona pod hasłem "chińskiego snu".