Jerzy Haszczyński: Arabska kontrrewolucja

Bilans dziesięciu lat: dwóch dyktatorów straciło życie. Chaos w kilku krajach. Żadna monarchia nie upadła. Demokracja trzyma się tylko w Tunezji.

Aktualizacja: 18.12.2020 14:48 Publikacja: 17.12.2020 18:55

Sidi Buzid, miasteczko w tunezyjskim interiorze, kolebka rewolucji, świętuje dziesiątą rocznicę. Wie

Sidi Buzid, miasteczko w tunezyjskim interiorze, kolebka rewolucji, świętuje dziesiątą rocznicę. Wielu Tunezyjczyków jest mocno rozczarowanych skutkami obalenia dyktatury. Ale mają demokrację i mogą demonstrować swoje niezadowolenie

Foto: AFP

17 grudnia 2010 roku w prowincjonalnym tunezyjskim miasteczku Sidi Buzid podpalił się sprzedawca warzyw Mohamed Buazizi. Z upokorzonym, pełnym frustracji młodym człowiekiem zidentyfikowały się tysiące Tunezyjczyków, którzy też nie mogli mimo wykształcenia znaleźć odpowiedniej pracy z godnym zarobkiem.

Bunt nieoczekiwanie opanował cały kraj, niecały miesiąc później za granicę uciekł dyktator Ben Ali. Nastroje rewolucyjne zapanowały w wielu innych państwach arabskich, w kilku do dzisiaj trwają rozpoczęte wtedy wojny domowe.

Życie codzienne

– Przez 23 lata nikt nie zagroził dyktatorowi. Nie udało się bogatym, wpływowym ludziom, politykom z dużych miast. Mój brat okazał się silniejszy od tych wielkich graczy. On obalił Ben Alego – mówiła mi siostra Mohameda Buaziziego, Samia, niedługo po tym, jak zmarł od odniesionych w wyniku podpalenia ran. Była dumna, imieniem brata błyskawicznie nazywano ulice, nie tylko w Tunezji, jego walkę o godność chwalił prezydent Obama w przemówieniu do świata arabskiego. Buazizi był bohaterem.

Rozczarowanie wynikami rewolucji przyszło również szybko. Szykanowana rodzina bohatera wyniosła się najpierw do stolicy, Tunisu. Teraz mieszka w Kanadzie. Bo w Sidi Buzid, jak relacjonuje z okazji dziesiątej rocznicy reporter brytyjskiego „Guardiana", ludzie mówią: „Buazizi nas zrujnował".

Sytuacja ekonomiczna jest gorsza niż za dyktatora. Korupcja i nepotyzm kwitną jak dawniej.

Niemal codziennie w Tunezji są protesty.

– Mamy problemy życia codziennego, zaostrzone jeszcze przez Covid, jesteśmy w ciężkim okresie – przyznaje w rozmowie z „Rz" Ahmed Unajes, dyplomata, który po upadku Ben Alego został szefem MSZ. – To zły skutek, ale rewolucja ma wielkie osiągnięcia: domagała się demokracji i demokracja się głęboko zakorzeniła – dodaje.

Pod tym względem Tunezja jest wyjątkiem wśród państw arabskich, które przeżyły bunt. Tylko tu utrzymał się pluralizm polityczny, są koalicyjne rządy, od lewicy po islamistów. Islamiści wyznaczają w Tunezji nowe trendy, obiecali separację państwa i meczetu, odcięli się od wojowniczego radykalizmu.

Jednocześnie Tunezja jest państwem, z którego wywodziło się najwięcej dżihadystów walczących w szeregach ISIS na Bliskim Wschodzie. Terroryzm islamski żywiący się frustracją to wciąż tykająca bomba.

Tryumf zbrodniarza

Po Tunezji rewolucja rozlała się na początku 2011 r. na prawie całą Afrykę Północną i na część Bliskiego Wschodu. W Egipcie padł dyktator Mubarak i resztę życia spędził w upokorzeniu, w dużej mierze za kratami. Przez chwilę rządzili tam islamiści wybrani w wolnych wyborach, ale przyszła kontrrewolucja. Obalił ich obecny przywódca Sisi, stosujący ostrzejsze represje niż Mubarak.

Libijski dyktator Kaddafi został zabity, Libia pogrążyła się w chaosie, który trwa do dzisiaj. W wyniku wydarzeń zapoczątkowanych przez rewolucję zginął inny zdawałoby się nieśmiertelny przywódca – Saleh, wieloletni dyktator Jemenu.

Najkrwawsza wojna w Syrii jeszcze nie jest skończona, ale wiadomo, że wygrał dyktator Asad, którego Zachód obiecywał izolować jako największego zbrodniarza współczesności.

W oczach Zachodu

Nie padła żadna arabska monarchia. Najbardziej zagrożona była w małym Bahrajnie, uratowała ją interwencja silniejszych sąsiadów.

Monarchowie na Półwyspie Arabskim rozdawali pieniądze poddanym, by zniechęcić do buntu. Zdecydowali się też na reformy, drobne, jak dopuszczenie Saudyjek do prowadzenia aut, ale doceniane przez Zachód.

Zachód, chcąc nie chcąc, pogodził się z kontrrewolucją, poklepując jednocześnie po ramieniu trzymających się demokracji Tunezyjczyków. Nowi i starzy przywódcy reżimów hamują imigrację, która mogłaby zalać Europę. I tak jak Europejczycy, są zainteresowani powstrzymaniem radykalizmu i terroryzmu islamskiego. Dlatego przed Sisim rozwija się czerwone dywany.

17 grudnia 2010 roku w prowincjonalnym tunezyjskim miasteczku Sidi Buzid podpalił się sprzedawca warzyw Mohamed Buazizi. Z upokorzonym, pełnym frustracji młodym człowiekiem zidentyfikowały się tysiące Tunezyjczyków, którzy też nie mogli mimo wykształcenia znaleźć odpowiedniej pracy z godnym zarobkiem.

Bunt nieoczekiwanie opanował cały kraj, niecały miesiąc później za granicę uciekł dyktator Ben Ali. Nastroje rewolucyjne zapanowały w wielu innych państwach arabskich, w kilku do dzisiaj trwają rozpoczęte wtedy wojny domowe.

Pozostało 87% artykułu
Publicystyka
Andrzej Łomanowski: Rosjanie znów dzielą Ukrainę i szukają pomocy innych
Publicystyka
Zaufanie w kryzysie: Dlaczego zdaniem Polaków politycy są niewiarygodni?
Publicystyka
Marek Migalski: Po co Tuskowi i PO te szkodliwe prawybory?
Publicystyka
Michał Piękoś: Radosław, Lewicę zbaw!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Publicystyka
Estera Flieger: Marsz Niepodległości do szybkiego zapomnienia. Były race, ale nie fajerwerki