17 grudnia 2010 roku w prowincjonalnym tunezyjskim miasteczku Sidi Buzid podpalił się sprzedawca warzyw Mohamed Buazizi. Z upokorzonym, pełnym frustracji młodym człowiekiem zidentyfikowały się tysiące Tunezyjczyków, którzy też nie mogli mimo wykształcenia znaleźć odpowiedniej pracy z godnym zarobkiem.
Bunt nieoczekiwanie opanował cały kraj, niecały miesiąc później za granicę uciekł dyktator Ben Ali. Nastroje rewolucyjne zapanowały w wielu innych państwach arabskich, w kilku do dzisiaj trwają rozpoczęte wtedy wojny domowe.
Życie codzienne
– Przez 23 lata nikt nie zagroził dyktatorowi. Nie udało się bogatym, wpływowym ludziom, politykom z dużych miast. Mój brat okazał się silniejszy od tych wielkich graczy. On obalił Ben Alego – mówiła mi siostra Mohameda Buaziziego, Samia, niedługo po tym, jak zmarł od odniesionych w wyniku podpalenia ran. Była dumna, imieniem brata błyskawicznie nazywano ulice, nie tylko w Tunezji, jego walkę o godność chwalił prezydent Obama w przemówieniu do świata arabskiego. Buazizi był bohaterem.
Rozczarowanie wynikami rewolucji przyszło również szybko. Szykanowana rodzina bohatera wyniosła się najpierw do stolicy, Tunisu. Teraz mieszka w Kanadzie. Bo w Sidi Buzid, jak relacjonuje z okazji dziesiątej rocznicy reporter brytyjskiego „Guardiana", ludzie mówią: „Buazizi nas zrujnował".
Sytuacja ekonomiczna jest gorsza niż za dyktatora. Korupcja i nepotyzm kwitną jak dawniej.