Kręcę filmy z pasji

Zbieraliśmy na film „Bogowie" pieniądze tak, jak Religa na szpital. Raz mu dali, raz mu nie dali. Raz dali, a potem zabrali. Nam też różnie się układało. Był nawet moment, gdy zastawiłem dom, by wziąć pożyczkę. Inaczej zdjęcia by stanęły – mówi producent filmowy w rozmowie z Barbarą Hollender

Publikacja: 03.12.2014 19:12

Kręcę filmy z pasji

Foto: materiały prasowe

Rok 2008 - powstaje firma Watchout Productions. Rok 2014 - „Bogowie" zdobywają gdyńskie Złote Lwy, po czterech tygodniach w kinach zbierają blisko 1,5-milionową widownię. Odniósł pan wielki sukces. Ale wciąż można pytać, dlaczego chłopak, który mógł wejść w biznes ojca, potentata na rynku farmakologicznym, rzucił się w tak niepewny interes jak kino?

Piotr Woźniak-Starak: Film rzeczywiście jest dziwnym sposobem na życie, zwłaszcza, że Polska to nie Hollywood. Ojciec mówił mi: „Spójrz na Polpharmę i na Watchout. Widzisz różnicę?" Odpowiadałem: „Widzę, ale moja pasja jest dla mnie bardzo ważna..."

No to zacznijmy od początku. Skąd się ta pasja wzięła?

Jako czternastolatek trafiłem do Szwajcarii, do szkoły z internatem. Spędziłem tam pięć lat. Wysoko w górach, 300 uczniów pięćdziesięciu narodowości. W pierwszej klasie mieszkałem w pokoju z Hindusem, Amerykaninem i Mongołem. Tam się zorientowałem, że kiedy swoim jeszcze połamanym angielskim opowiadałem im różne rzeczy - słuchali uważnie. A to jest jedna z najważniejszych cech producenta. Żeby sprzedać jakąś historię, trzeba umieć ją opowiedzieć.

Wtedy zaczął pan myśleć o filmie?

Nie, wtedy jeszcze nastawiałem się na karierę w marketingu. Po maturze poszedłem na wydział reklamy i komunikacji w Emmerson College w Bostonie, zacząłem też odbywać praktyki. Zdobywałem klientów, wymyślałem kampanie, pracowałem z grafikami. Zaliczyłem dodatkowo roczny kurs grafiki komputerowej w nowojorskim Parsons University. Dzięki temu mogłem na przykład sam robić poprawki w plakatach, znacznie skracając czas pracy nad projektami.

Nowy Jork to kilka lat pana doświadczeń w poważnych firmach marketingowych.

Pierwszą robotę dostałem w McCann Worldgroup, gdzie byłem grafikiem. Potem przeniosłem się do Young & Rubicam, tam awansowałem na stanowisko account. Nie było lekko: Nowy Jork to wyścig szczurów. Poznajemy swoich współpracowników na trzydziestym piętrze, zaprzyjaźniamy się z nimi, a następnego dnia rano przepychamy się do windy, żeby przed nimi dostać się do biura.

Tęsknił pan za krajem?

Bardzo. Spędziłem poza Polską 11 lat. Jeździłem tam i z powrotem, ale mieszkałem za granicą. Wróciłem do Warszawy w 2005 roku i zatrudniłem się w młodej firmie reklamowej, która zmieniała się i unowocześniała. Dla właściciela stałem się więc złotym chłopcem, który mógł wnieść swoją amerykańską wiedzę. A system sprzedawania reklamy za oceanem jest zupełnie inny niż w Europie. Tam nie opowiada się, że plakat kogoś zachwyci. Podaje się konkretne dane. „Z taką kampanią powinniśmy dotrzeć do takiej a takiej liczby osób i osiągnąć taki a taki zysk". Czułem się w tej firmie nieźle, aż kiedyś znajomy ze świata mediów powiedział mi: „Słuchaj, jesteś zbyt kreatywny do reklamy, powinieneś robić filmy." Jednym zdaniem trafił w sedno moich rozterek...

Ale kino to nie Polpharma i nie reklama. Ono rządzi się własnymi prawami. Co pan o tym wiedział?

Właśnie nic. A nie chciałem już studiować kolejnych czterech lat. Dlatego zacząłem pracować w Akson Studio u Michała Kwiecińskiego. Zaczynałem od podstaw, żeby się kina nauczyć.

Dziedzic fortuny Staraków jako podrzędny pionek w filmowej ekipie?

Z domu wyniosłem dwie ważne cechy. Ojciec jest geniuszem w biznesie farmaceutycznym, on to czuje, kocha i tak naprawdę dzięki niemu zrozumiałem, czym jest w życiu pasja. Od mamy wziąłem solidność i zamiłowanie do perfekcjonizmu. Jako młody chłopak w jej restauracji „Belvedere" przeszedłem przez wszystkie działy - kuchnię, deserownię, kręciłem się wśród kelnerów a zdarzyło się i tak, że za karę pracowałem jako stajenny. Mama wierzy, że jeśli się coś robi, trzeba to poznać od podszewki i na każdym szczeblu.

Czym więc zajmował się pan w Akson Studio?

Trafiłem na plan „Strajku" Volkera Schloendorffa. Starsza koleżanka przygotowywała wcześniej plan, a ja pilnowałem wszystkiego podczas zdjęć. Wciągnęło mnie. Dla mnie, chłopaka, który nie był w kraju 11 lat to był niezwykły czas. Znalazłem się w stoczni w Gdańsku, gdzie czas się niemal zatrzymał. Potem krótko pracowałem przy „Ranczu", a wreszcie z Maciejem Dejczerem przeszedłem przez „Oficera". Niełatwe doświadczenie. Jakby ktoś chciał, żebym się upewnił czy na pewno chcę robić filmy. A potem był już „Katyń". Wielkie przedsięwzięcie. W pionie reżyserskim było pięciu asystentów, stałem się łącznikiem między produkcją a reżyserem, odpowiadałem za obsadę, za to że aktor jest na planie i wie, co robi. Po tym filmie podjąłem decyzję, że chciałbym już sam otworzyć dom produkcyjny i spróbować poprowadzić go po swojemu.

Po swojemu?

W Polsce producent zbiera budżet, wypuszcza reżysera na zdjęcia, a sam monitoruje produkcję z biura. W Ameryce cały czas jest na planie. Reżyser nie może zmienić aktorowi koloru skarpetek bez konsultacji z nim. Tworząc Watchout chciałem połączyć oba te systemy i jakoś je wypośrodkować.

Zajmować się wszystkim?

Jest nas w Watchout trzech. Oczywiście zbieramy budżet, ale też każdy z nas ma swoją dodatkową specjalizację. Krzysztof Rak jest scenarzystą i producentem kreatywnym. Ja zajmuję się współpracą z reżyserem i w czasie zdjęć zawsze jestem blisko niego. Krzysztof Terej, producent, odpowiada za pozyskiwanie funduszy, a potem pilnuje wywiązywania się z umów z koproducentami i czuwa nad całą promocją filmu.

Zawsze podkreśla pan, że jesteście producentami kreatywnymi.

Wynajdujemy tematy, budujemy ekipy, staramy się nasze filmy współtworzyć. Ale robimy też coś, co nazywam developmentem biegnącym. Na bardzo wstepnym etapie wielu producentów oszczędza, by nie generować zbyt wysokich kosztów zanim nie ma pewności, że film na pewno powstanie. My przyjęliśmy inny model – do wstępnego etapu developmentu przywiązujemy dużą wagę. Od początku ustalamy obsadę, przynajmniej najważniejszych ról, i organizujemy spotkania, na które zapraszamy aktorów. Oni opowiadają swoją postać, co daje reżyserowi i scenarzyście dodatkowe pomysły. Pracujemy też nad tekstem z operatorem, dźwiękowcami, scenografami. Proszę sobie wyobrazić scenę, w której jakaś postać wkrada się z pistoletem do domu przez taras. Dźwiękowiec pyta: „Czy słychać szelest liści?" Kostiumolog: „Jakiego koloru kurtkę ma bohater?". Tak powstają obrazy filmu. Potem wszystko rozrysowujemy w specjalnym systemie, w exelu, nanosimy każdą postać, każde ujęcie. Dzięki temu kontrolujemy rytm filmu, na planie jesteśmy super przygotowani. I dopiero gdy mamy tak zaawansowany projekt, wyliczamy budżet i składamy wniosek do PISF-u, a potem zdobywamy resztę pieniędzy.

Czyli nowością w pana firmie jest kolegialna praca nad dopracowaniem scenariusza.

Tak. Również Krzysztof Terej już wtedy pilnuje spraw związanych np. z pozyskanie koproducentów czy product placementem. Czasem w filmach widzimy, że bohater otwiera lodówkę, a tam stoi piwo. On to piwo wyjmuje, pije. Nie wiadomo, dlaczego. My product placementem zajmujemy się już podczas developmentu. Dzięki temu produkty nie gryzą się z opowieścią, lecz grają. My nie sprawiamy wrażenia, że wciskamy coś na siłę, a reklamodawca jest zadowolony, bo jego produkt wygląda na ekranie naturalnie.

W Watchout nastawiliście się na młodych twórców?

Tak. Kiedyś pracowałem przy „Opowieściach z Narni". Film miał 136 dni zdjęciowych, 19 z nich odbyło się w Polsce. Amerykanie umieścili kamerę między dwoma wzgórzami. Montowali ją dwa tygodnie, a koszt instalacji wyniósł 250 tys. dolarów. Myślałem, że aktorzy będą skakać przez to urwisko czy spadać do niego. Tymczasem scena wyglądała tak: postać podchodziła do urwiska i mówiła „Tędy nie przejdziemy. Musimy zawrócić". Koniec. Pomyślałem: „Boże Święty..." Trzy tygodnie później zobaczyłem w Internecie teledysk, na którym chłopak jechał po lesie na bmx-ie. Był tam zastosowany ten sam system linowy, który na dodatek prowadził między drzewami. Dotarłem do autora teledysku i okazało się, że on to zrobił za 8 tysięcy złotych. I to jest nasza wartość. Młodzi ludzie, którzy potrafią szukać nowych rozwiązań. Tanich. Oryginalnych. Mamy teraz z Jankiem Komasą projekt „Consuela", gdzie są pościgi samochodowe. I Janek mówi: „Musimy znaleźć ujęcie, jakiego dotąd nie było". To jest to.

Nie boi się pan współpracy z ludźmi bez wielkiego doświadczenia?

Nie. Przy naszej pierwszej fabule „Big Love" wszyscy byliśmy debiutantami. Krzysztof Rak i ja robiliśmy pierwszy film jako producenci, Barbara Białowąs jako reżyserka, Bartosz Piotrowski - jako operator, muzykę i postprodukcję też przygotowywali debiutanci. A jednak powstał obraz, który zajął dziesiąte miejsce wśród najlepiej sprzedających się produkcji roku. Potem mieliśmy już dużo łatwiejsze rozmowy z dystrybutorami. I większy budżet przy „Bogach". Młody reżyser robi tani film, jak mu się uda, to dostaje obraz z większym budżetem. Z producentami jest podobnie. Zyskujemy zaufanie naszych partnerów.

Na „Bogów" zebrał pan 5 950 tys. zł. To dziś przyzwoity budżet ze stanów średnich. Mało kto wierzył, że to nie były pieniądze pana ojca.

Ojciec nigdy nie był zachwycony moimi planami życiowymi. Gdy jeszcze jako student zrobiłem kampanię reklamową dla Polpharmy, zarówno on, jak i jego współpracownicy uważali, że będę pracował dla nich, w marketingu. To mi trochę utrudniło życie. Ojciec nie bardzo chciał mnie w kinie wesprzeć. Nazwisko też ma w takiej działalności dwie strony. Z jednej - nie jestem anonimowy. Ale z drugiej - jak moim potencjalnym koproducentom mówiłem, że staram się o pieniądze, to oni się na początku śmiali: „Tata da". A tata odcinał się: „Figa z makiem".

W Polsce najczęściej reżyser pisze scenariusz i szuka producentów. Tu było odwrotnie. „Bogowie" byli waszym własnym pomysłem, mieliście tekst i szukaliście twórcy, który przeniesie go na ekran.

Z pomysłem przyszedł do mnie Krzysztof Rak, znaliśmy się z HBO, on umie dokumentować temat. Pojechał na Śląsk, pokazał mi treatment czyli wstępny zarys fabuły. Poprosiłem, żeby pracował dalej z reżyserem, ale on jeszcze wolał pisać samodzielnie. I powstał scenariusz. Może jeszcze trochę za grzeczny, ale świetnie pokazujący prawdziwą historię. Zaczęliśmy szukać reżysera. Finalnie zdecydowaliśmy się na Łukasza Palkowskiego.

Daliście mu do namysłu noc?

On trochę, jak to reżyser, koloryzuje. Daliśmy mu tydzień, ale zadzwonił już następnego dnia.

Palkowski miał wtedy zły okres, po debiutanckim „Rezerwacie" zrobił kiepski film „Wojnę męsko-żeńską", trochę się załamał, dwa lata nie pracował. Dlaczego mu to zaproponowaliście?

Już wcześniej przygotowywaliśmy z Łukaszem inny projekt, który nie doszedł do skutku. A jak przyszedł do nas po przeczytaniu „Bogów", błyszczały mu oczy. Bardzo chciał ten film zrobić, a ja wiedziałem, że on miał motywację. Wyszło doskonale. Dla Łukasza i dla nas.

Przystępując do pracy nad tym tematem kierowaliście się intuicją czy jako młody, nowoczesny producent, szukając pieniędzy, zamówił pan badania oczekiwań widowni?

Na początku była intuicja, a potem rzeczywiście robiliśmy badania. Mamy zaufanych dystrybutorów, którzy szacują nam frekwencję. Od Agory, która weszła w „Bogów" jako koproducent, dostaliśmy szacunek: 800 tysięcy widzów. Ta liczba potwierdziła nasze założenia, ale chcąc grać bezpiecznie założyliśmy 600 tysięcy.

Na jaki target nastawialiście się?

Wiedziałem że będę miał za sobą starszą widownię, która znała Religę. Ludzie chorują na serce. Stale słyszy się: „Moja ciotka..., mój ojciec..., ja znałam profesora..., byłem świadkiem, jak Zbigniew... " Religa dotknął dużej części tego narodu. Ale mnie zależało też na młodej widowni. Szybko zrozumiałem, że „Bogowie" to film nie tylko o Zbigniewie Relidze, ale też o walce pokoleń, o lekarzach i o tym, co rzadko zdarza się w polskim kinie - o sukcesie. I to był mój haczyk. Zrobiłem sobie listę firm, które mogły być zainteresowane takim tematem. Chodziliśmy do nich, robiliśmy prezentacje. Zbieraliśmy na ten film pieniądze tak, jak Religa na szpital. Raz mu dali, raz mu nie dali. Raz dali, a potem zabrali. Nam też różnie się układało. Był nawet moment, gdy zastawiłem własny dom, by wziąć pożyczkę. Bo inaczej zdjęcia stanęłyby.

Obliczyliście, że przy 600-tysięcznej frekwencji możecie sobie pozwolić na 6-milionowy budżet.

Bezpieczniej byłoby ustalić budżet na 5 mln., ale wiedziałem, że za tę sumę nie zrobię filmu. Wystaraliśmy się więc jeszcze o pieniądze sponsorskie. Ostatecznie zrobiliśmy „Bogów" za 5,950 mln złotych.

Czym różni się sytuacja koproducentów i sponsorów?

Sponsorzy nie mają udziału w zyskach. Nasi koproducenci, tacy jak Orange czy Agora - tak. Przy czym zapewniamy im bardzo dobre warunki. Z wpływów z kin zwracane są najpierw wydatki promocyjne, potem idzie marża dystrybutora, potem producenci. Zgodnie z ich udziałami. My postanowiliśmy, że Watchout odbierze dopiero na końcu. Nasi koproducenci, przyzwyczajeni do innych rozliczeń, dzwonili: „Chyba coś nie tak, wy jesteście dopiero po nas?" Odpowiadaliśmy: „Tak. Spokojnie czekamy, bo wierzymy w nasz produkt". Gramy tak, by nasi koproducenci czuli się jak najbezpieczniej. Po Watchout jest tylko Polski Instytut Sztuki Filmowej i mam nadzieję, że też go w całości spłacimy. Jako jedna z niewielu produkcji w historii.

1,5 mln widzów po czterech tygodniach. Na jaki zysk mogą liczyć koproducenci?

Początkowo zakładaliśmy 5-20 proc. Już teraz jest go 20-30 procent. Przy 1,5-milionej widowni nasi koproducenci będą mieli zarobek 100 procent. Jeśli wsadzili 300 tysięcy, to wyciągają 600 tys. Ale oczywiście po całym cyklu, za kilka lat. Bo przecież mamy jeszcze przed sobą booklety wkładane do gazet, vod, które już z „Big Love" przyniosło 450 tys., a stale rośnie, sprzedaż do stacji telewizyjnych i za granicę. Ten film powinien przynosić zyski jeszcze przez 8 lat. Dla nas ważne jest również, że dystrybutor wchodzi do filmu jako koproducent, bo wówczas walczy nie tylko o marżę z kin, lecz ma motywacje, by sprzedawać film dalej. Generalnie więc: ryzyko przy filmie jest duże, ale zyski mogą być znaczące.

A jakie korzyści mają sponsorzy?

Marketingowe. Przedstawiamy im rachunek korzyści. Nie jest to łatwe, bo kino zawsze jest niespodzianką. Nigdy do końca nie wiadomo czy film zobaczy 100 tysięcy, 500 tysięcy czy półtora miliona widzów. Ale jeśli produkt jest spójny z wizją i misją sponsora, to pakiet świadczeń może być interesujący. Oferujemy loga na plakatach i w ogłoszeniach, reklamę na premierze, pokazy przedpremierowe, które mogą być dla naszych kontrahentów bardzo atrakcyjne, bo pomagają im budować więź z ich partnerami.

Przy Bogach macie jednak jako sponsora „Polpharmę".

Rozmawialiśmy z moim ojcem, gdy tylko zajęliśmy się tym projektem. To było uzasadnione - Polpharma jest polską firmą, tutaj płaci podatki, tutaj ma swoje fabryki i produkuje lek, który idealnie pasuje do tego typu promocji. Ale ojciec powiedział: „Nie". Zmienił zdanie, gdy zaczęliśmy rozmowy z konkurencją.

I co? Ojcu się opłaciło?

Oczywiście. Przy skromnym budżecie produkcyjnym, przy odpowiednio dobranych partnerach takich jak np. Agora czy TVN, nasza wartość zarówno obecności w mediach, jak i standardowej promocji jest znacznie efektywniejsza. Polpharma ma swoje logo na plakatach. Uczestniczy też w dobrej kampanii, jaka otacza nasz film. Media stale dzisiaj piszą o niedociągnięciach lekarzy - czasem już strach iść do doktora, jak człowiek źle się czuje. A my pokazujemy fantastycznych ludzi, którzy ratują życie..

Czy jednak „Bogowie" nie są ewenementem?

Mówi się, że w Polsce nie da się robić filmów, które zwrócą się tylko z rodzimego rynku. Wszystko jest kwestią kalkulacji. I jakości. Wierzę, że sukces „Bogów" nie jest przypadkiem. 4,5-6 mln zł to dla mnie dość bezpieczny budżet. Przy 10-12 mln możemy mówić o dużym ryzyku, ale wciąż jeszcze można myśleć o zwrocie. Powyżej 12 mln to już szaleństwo. Ale trzeba pamiętać, że istnieją jeszcze koprodukcje.

Macie nowe projekty?

Oczywiście. Kilka. O jednym nie mogę jeszcze niczego powiedzieć. To niespodzianka. A inne? „Consuela" Jana Komasy. „Lake" tego samego reżysera, ale już w koprodukcji z Amerykanami. Poza tym debiut operatora Łukasza Kośmickiego, też realizowany po angielsku, naprawdę genialne kino, które oprzemy na jednej wielkiej gwieździe zachodniej. Rzecz dzieje się w 1962 roku, w czasie kryzysu kubańskiego, a miejscem akcji jest Pałac Kultury. Chcemy produkować jeden film rocznie, a plany mamy aż do roku 2018.

I, jak słyszę, wchodzicie na rynek międzynarodowy. Jesteśmy otwarci na świat. Starsi producenci często boją się Zachodu, nie czują się tam pewnie. My chcemy się uczyć. Jeśli coś będzie nie tak, poprawimy swój błąd. A wierzymy, że mamy fajne projekty, które zainteresują nie tylko Polaków.

Co pana, jako młodego producenta, zaskoczyło na rynku? Co pana drażni? Z czym się pan nie zgadza?

Nie zgadzam się z niektórymi starszymi producentami. Są w Polsce ludzie, którzy nie prowadzą tego biznesu uczciwie. Pozyskują budżet 6-milionowy, robią film za 4, a dwa się rozpływa. I to jest karygodne, bo wypuszczają słaby produkt, rujnując zaufanie inwestorów. Ja potem idę do takich firm, przedstawiam się, że jestem z filmu, a oni zamykają mi drzwi przed nosem. „Nigdy więcej" — słyszę. Dla Watchout zbudowanie dobrych relacji z koproducentami jest ogromnie ważne. Chcę, że oni byli pewni, że dbamy o ich pieniądze. To nasz priorytet. Dzięki temu przy następnym projekcie nie muszę biegać i zaczynać wszystkiego od nowa. Mam już kilku partnerów, którzy nam ufają. A jak sami nie mogą w coś wejść, to są w stanie polecić nas komuś innemu.

Więc uczciwość w biznesie przede wszystkim? Nawet kosztem niższych własnych zysków?

Gdybym chciał zarabiać naprawdę duże pieniądze, to pracowałbym w innej branży. A przecież, jak pani mówiłem, kręcę filmy z pasji. I każde przycinanie marzeń, każde oszustwo mnie boli. Zgadzam się z ideą Dyrektor Agnieszki Odorowicz: poza wszystkim powinniśmy promować polskich twórców i być wizytówką polskiego kina.

To jak pan widzi siebie i swoją firmę za 10 lat?

Chciałbym, żeby kiedyś Watchout Productions zostało kupione np. przez amerykańskie HBO i żebym w Polsce mógł robić dla nich filmy. Szukać nowych pomysłów i znajdować talenty, mając stabilizację finansową. Ale wiem, że na spełnienie takich marzeń pracuje się długo i ciężko.

- rozmawiała Barbara Hollender

Rok 2008 - powstaje firma Watchout Productions. Rok 2014 - „Bogowie" zdobywają gdyńskie Złote Lwy, po czterech tygodniach w kinach zbierają blisko 1,5-milionową widownię. Odniósł pan wielki sukces. Ale wciąż można pytać, dlaczego chłopak, który mógł wejść w biznes ojca, potentata na rynku farmakologicznym, rzucił się w tak niepewny interes jak kino?

Piotr Woźniak-Starak: Film rzeczywiście jest dziwnym sposobem na życie, zwłaszcza, że Polska to nie Hollywood. Ojciec mówił mi: „Spójrz na Polpharmę i na Watchout. Widzisz różnicę?" Odpowiadałem: „Widzę, ale moja pasja jest dla mnie bardzo ważna..."

Pozostało 97% artykułu
Publicystyka
Michał Piękoś: Radosław, Lewicę zbaw!
Publicystyka
Estera Flieger: Marsz Niepodległości do szybkiego zapomnienia. Były race, ale nie fajerwerki
Publicystyka
Brodzińska-Mirowska: Platformo, nim wybierzesz kandydata, sprawdź najpierw pogodę
Publicystyka
Michał Laszczkowski: Największym niszczycielem zabytków jest polskie państwo
Materiał Promocyjny
Fotowoltaika naturalnym partnerem auta elektrycznego
Publicystyka
Jędrzej Bielecki: Europa nie jest gotowa na Donalda Trumpa
Materiał Promocyjny
Seat to historia i doświadczenie, Cupra to nowoczesność i emocje