Daliście mu do namysłu noc?
On trochę, jak to reżyser, koloryzuje. Daliśmy mu tydzień, ale zadzwonił już następnego dnia.
Palkowski miał wtedy zły okres, po debiutanckim „Rezerwacie" zrobił kiepski film „Wojnę męsko-żeńską", trochę się załamał, dwa lata nie pracował. Dlaczego mu to zaproponowaliście?
Już wcześniej przygotowywaliśmy z Łukaszem inny projekt, który nie doszedł do skutku. A jak przyszedł do nas po przeczytaniu „Bogów", błyszczały mu oczy. Bardzo chciał ten film zrobić, a ja wiedziałem, że on miał motywację. Wyszło doskonale. Dla Łukasza i dla nas.
Przystępując do pracy nad tym tematem kierowaliście się intuicją czy jako młody, nowoczesny producent, szukając pieniędzy, zamówił pan badania oczekiwań widowni?
Na początku była intuicja, a potem rzeczywiście robiliśmy badania. Mamy zaufanych dystrybutorów, którzy szacują nam frekwencję. Od Agory, która weszła w „Bogów" jako koproducent, dostaliśmy szacunek: 800 tysięcy widzów. Ta liczba potwierdziła nasze założenia, ale chcąc grać bezpiecznie założyliśmy 600 tysięcy.
Na jaki target nastawialiście się?
Wiedziałem że będę miał za sobą starszą widownię, która znała Religę. Ludzie chorują na serce. Stale słyszy się: „Moja ciotka..., mój ojciec..., ja znałam profesora..., byłem świadkiem, jak Zbigniew... " Religa dotknął dużej części tego narodu. Ale mnie zależało też na młodej widowni. Szybko zrozumiałem, że „Bogowie" to film nie tylko o Zbigniewie Relidze, ale też o walce pokoleń, o lekarzach i o tym, co rzadko zdarza się w polskim kinie - o sukcesie. I to był mój haczyk. Zrobiłem sobie listę firm, które mogły być zainteresowane takim tematem. Chodziliśmy do nich, robiliśmy prezentacje. Zbieraliśmy na ten film pieniądze tak, jak Religa na szpital. Raz mu dali, raz mu nie dali. Raz dali, a potem zabrali. Nam też różnie się układało. Był nawet moment, gdy zastawiłem własny dom, by wziąć pożyczkę. Bo inaczej zdjęcia stanęłyby.
Obliczyliście, że przy 600-tysięcznej frekwencji możecie sobie pozwolić na 6-milionowy budżet.
Bezpieczniej byłoby ustalić budżet na 5 mln., ale wiedziałem, że za tę sumę nie zrobię filmu. Wystaraliśmy się więc jeszcze o pieniądze sponsorskie. Ostatecznie zrobiliśmy „Bogów" za 5,950 mln złotych.
Czym różni się sytuacja koproducentów i sponsorów?
Sponsorzy nie mają udziału w zyskach. Nasi koproducenci, tacy jak Orange czy Agora - tak. Przy czym zapewniamy im bardzo dobre warunki. Z wpływów z kin zwracane są najpierw wydatki promocyjne, potem idzie marża dystrybutora, potem producenci. Zgodnie z ich udziałami. My postanowiliśmy, że Watchout odbierze dopiero na końcu. Nasi koproducenci, przyzwyczajeni do innych rozliczeń, dzwonili: „Chyba coś nie tak, wy jesteście dopiero po nas?" Odpowiadaliśmy: „Tak. Spokojnie czekamy, bo wierzymy w nasz produkt". Gramy tak, by nasi koproducenci czuli się jak najbezpieczniej. Po Watchout jest tylko Polski Instytut Sztuki Filmowej i mam nadzieję, że też go w całości spłacimy. Jako jedna z niewielu produkcji w historii.
1,5 mln widzów po czterech tygodniach. Na jaki zysk mogą liczyć koproducenci?
Początkowo zakładaliśmy 5-20 proc. Już teraz jest go 20-30 procent. Przy 1,5-milionej widowni nasi koproducenci będą mieli zarobek 100 procent. Jeśli wsadzili 300 tysięcy, to wyciągają 600 tys. Ale oczywiście po całym cyklu, za kilka lat. Bo przecież mamy jeszcze przed sobą booklety wkładane do gazet, vod, które już z „Big Love" przyniosło 450 tys., a stale rośnie, sprzedaż do stacji telewizyjnych i za granicę. Ten film powinien przynosić zyski jeszcze przez 8 lat. Dla nas ważne jest również, że dystrybutor wchodzi do filmu jako koproducent, bo wówczas walczy nie tylko o marżę z kin, lecz ma motywacje, by sprzedawać film dalej. Generalnie więc: ryzyko przy filmie jest duże, ale zyski mogą być znaczące.
A jakie korzyści mają sponsorzy?
Marketingowe. Przedstawiamy im rachunek korzyści. Nie jest to łatwe, bo kino zawsze jest niespodzianką. Nigdy do końca nie wiadomo czy film zobaczy 100 tysięcy, 500 tysięcy czy półtora miliona widzów. Ale jeśli produkt jest spójny z wizją i misją sponsora, to pakiet świadczeń może być interesujący. Oferujemy loga na plakatach i w ogłoszeniach, reklamę na premierze, pokazy przedpremierowe, które mogą być dla naszych kontrahentów bardzo atrakcyjne, bo pomagają im budować więź z ich partnerami.
Przy Bogach macie jednak jako sponsora „Polpharmę".
Rozmawialiśmy z moim ojcem, gdy tylko zajęliśmy się tym projektem. To było uzasadnione - Polpharma jest polską firmą, tutaj płaci podatki, tutaj ma swoje fabryki i produkuje lek, który idealnie pasuje do tego typu promocji. Ale ojciec powiedział: „Nie". Zmienił zdanie, gdy zaczęliśmy rozmowy z konkurencją.
I co? Ojcu się opłaciło?
Oczywiście. Przy skromnym budżecie produkcyjnym, przy odpowiednio dobranych partnerach takich jak np. Agora czy TVN, nasza wartość zarówno obecności w mediach, jak i standardowej promocji jest znacznie efektywniejsza. Polpharma ma swoje logo na plakatach. Uczestniczy też w dobrej kampanii, jaka otacza nasz film. Media stale dzisiaj piszą o niedociągnięciach lekarzy - czasem już strach iść do doktora, jak człowiek źle się czuje. A my pokazujemy fantastycznych ludzi, którzy ratują życie..
Czy jednak „Bogowie" nie są ewenementem?
Mówi się, że w Polsce nie da się robić filmów, które zwrócą się tylko z rodzimego rynku. Wszystko jest kwestią kalkulacji. I jakości. Wierzę, że sukces „Bogów" nie jest przypadkiem. 4,5-6 mln zł to dla mnie dość bezpieczny budżet. Przy 10-12 mln możemy mówić o dużym ryzyku, ale wciąż jeszcze można myśleć o zwrocie. Powyżej 12 mln to już szaleństwo. Ale trzeba pamiętać, że istnieją jeszcze koprodukcje.
Macie nowe projekty?
Oczywiście. Kilka. O jednym nie mogę jeszcze niczego powiedzieć. To niespodzianka. A inne? „Consuela" Jana Komasy. „Lake" tego samego reżysera, ale już w koprodukcji z Amerykanami. Poza tym debiut operatora Łukasza Kośmickiego, też realizowany po angielsku, naprawdę genialne kino, które oprzemy na jednej wielkiej gwieździe zachodniej. Rzecz dzieje się w 1962 roku, w czasie kryzysu kubańskiego, a miejscem akcji jest Pałac Kultury. Chcemy produkować jeden film rocznie, a plany mamy aż do roku 2018.
I, jak słyszę, wchodzicie na rynek międzynarodowy. Jesteśmy otwarci na świat. Starsi producenci często boją się Zachodu, nie czują się tam pewnie. My chcemy się uczyć. Jeśli coś będzie nie tak, poprawimy swój błąd. A wierzymy, że mamy fajne projekty, które zainteresują nie tylko Polaków.
Co pana, jako młodego producenta, zaskoczyło na rynku? Co pana drażni? Z czym się pan nie zgadza?
Nie zgadzam się z niektórymi starszymi producentami. Są w Polsce ludzie, którzy nie prowadzą tego biznesu uczciwie. Pozyskują budżet 6-milionowy, robią film za 4, a dwa się rozpływa. I to jest karygodne, bo wypuszczają słaby produkt, rujnując zaufanie inwestorów. Ja potem idę do takich firm, przedstawiam się, że jestem z filmu, a oni zamykają mi drzwi przed nosem. „Nigdy więcej" — słyszę. Dla Watchout zbudowanie dobrych relacji z koproducentami jest ogromnie ważne. Chcę, że oni byli pewni, że dbamy o ich pieniądze. To nasz priorytet. Dzięki temu przy następnym projekcie nie muszę biegać i zaczynać wszystkiego od nowa. Mam już kilku partnerów, którzy nam ufają. A jak sami nie mogą w coś wejść, to są w stanie polecić nas komuś innemu.
Więc uczciwość w biznesie przede wszystkim? Nawet kosztem niższych własnych zysków?
Gdybym chciał zarabiać naprawdę duże pieniądze, to pracowałbym w innej branży. A przecież, jak pani mówiłem, kręcę filmy z pasji. I każde przycinanie marzeń, każde oszustwo mnie boli. Zgadzam się z ideą Dyrektor Agnieszki Odorowicz: poza wszystkim powinniśmy promować polskich twórców i być wizytówką polskiego kina.
To jak pan widzi siebie i swoją firmę za 10 lat?
Chciałbym, żeby kiedyś Watchout Productions zostało kupione np. przez amerykańskie HBO i żebym w Polsce mógł robić dla nich filmy. Szukać nowych pomysłów i znajdować talenty, mając stabilizację finansową. Ale wiem, że na spełnienie takich marzeń pracuje się długo i ciężko.
- rozmawiała Barbara Hollender