Zwolennicy tezy, że Polska chodzi na amerykańskim pasku, dawno nie zyskali na jej poparcie tylu mocnych argumentów, ile ostatnio – wraz z aferą wokół wypowiedzi dyrektora FBI oraz rozstrzygnięciem przetargu na system obrony antyrakietowej. Gdyby ktoś chciał podsuwać gotowce takim postaciom polskiej sceny politycznej jak Janusz Korwin-Mikke, Grzegorz Braun czy Marian Kowalski – nie mógłby tego zrobić lepiej. Jednocześnie to, co się stało, świadczy nie tyle o kryzysie, ile raczej o długoterminowej naturze naszych relacji z Waszyngtonem.
Ochronić ważniejszą figurę
W Polsce na słowa Jamesa Comeya właściwie powszechnie zareagowano oburzeniem. Wyłamali się jedynie ci komentatorzy, którzy od lat uprawiają wobec Polaków pedagogikę wstydu, oraz ci, którzy – jak Bartłomiej Sienkiewicz – twierdzili, że robi się aferę z nic nieznaczącego incydentu. Także wśród części oburzonych pojawiała się interpretacja wypowiedzi dyrektora FBI jako typowej dla Amerykanów pomyłki. Wszak z punktu widzenia Waszyngtonu Polska jest gdzieś daleko, nie wiadomo nawet dokładnie gdzie i trudno przejmować się wrażliwością Polaków.
Gdyby na pierwszej wypowiedzi się skończyło, można by przyjąć taką interpretację. I może nawet faktycznie słowa Comeya wypowiedziane w Muzeum Holocaustu wynikały z niewiedzy i bezmyślności. Choć i w to trudno uwierzyć. Wszak mamy do czynienia z osobą nieprzypadkową, członkiem ścisłej amerykańskiej elity, która musiała zdawać sobie sprawę, w jakiej sytuacji była Polska pod niemiecką okupacją. Choćby dlatego, że nie mógł nie odnotować pośmiertnego przyznania Janowi Karskiemu amerykańskiego Medalu Wolności w 2012 roku.
Jednakże wszelkie tego typu wątpliwości powinny zniknąć po liście Comeya, którego sens sprowadzał się do stwierdzenia, że nie wycofuje swoich opinii o Polsce. Czyli nie dostrzega niczego niestosownego w postawieniu jej obok Niemiec, architekta Holokaustu, oraz Węgier, czyli sojusznika Berlina przez niemal cały okres wojny.
Trudno zakładać, że po fali protestów i oświadczeń oraz żądaniach przeprosin Comey nadal tkwił w nieświadomości. Jeżeli zatem podtrzymywał swoją opinię, można założyć, że działo się tak z akceptacją lub wręcz z inspiracji najważniejszych osób w Waszyngtonie. W tych okolicznościach twierdzenie, że mamy do czynienia z nic nieznaczącym lapsusem i że zajmując się nim, dowodzimy własnych kompleksów, jest niepoważne.
Pojawiła się hipoteza, że Comey działał w interesie polepszenia lub przynajmniej niepogarszania amerykańskich relacji z Izraelem. I jest to hipoteza bardzo prawdopodobna, dla Polski jednak oznacza przykrą konstatację, że dla ludzi, którzy dziś rządzą Ameryką, Polska została sprowadzona do roli pionka, którego można poświęcić, aby ochronić ważniejszą figurę na szachownicy.
Pewność wygranej