Fundując nam referendum, wyciągnięte jak królik z kapelusza z obawy przed konkurentami w wyborach, prezydent Komorowski rozpoczął proces instytucjonalnego psucia demokracji. Inicjując drugie referendum, poczęte z wdzięczności i lojalności wobec swoich politycznych przyjaciół, prezydent Duda kontynuuje ten proces.
Ma oczywiście rację prof. Andrzej Zoll, gdy zwraca uwagę, że oba zestawy pytań referendalnych nie spełniają warunku z art. 125 Konstytucji, który wymaga, by były one przedstawiane obywatelom „w sprawach o szczególnym znaczeniu dla państwa”. Ale jest gorzej.
Wśród tych sześciu pytań są kwestie nonsensowne z punktu widzenia potrzeb państwa; są pozorne; są wreszcie takie, które nie liczą się z rygorami finansów publicznych.
Pytania nonsenowne
Nonsensem jest pytać Polaków, czy chcą zastosowania JOW-ów w wyborach do Sejmu w sytuacji, gdy gołym okiem widać, że scena polityczna coraz bardziej się polaryzuje. Spektakularne połykanie elektoratu Pawła Kukiza przez dwie główne partie (tu nie ma znaczenia, że w nierównej proporcji), chociaż do niedawna był on na równi z PiS i PO, pokazuje, jaka jest w medialnej demokracji siła przyciągania politycznych biegunów. Jeśli ktoś – jak Paweł Kukiz – uważa, że ta polaryzacja więzi polską politykę i trzeba temu zapobiec przez dopuszczenie tam świeżej krwi, to trudno mu nie przyznać racji. Jeśli jednak zarazem widzi lekarstwo na tę chorobę w systemie JOW, to trzeba mu spokojnie powiedzieć: nie wiesz, o czym mówisz. System JOW (raz mniej, raz bardziej, zależnie od przyjętego wariantu) tę polaryzację wzmacnia. Jeśli pod rządem ordynacji proporcjonalnej mamy takie jak obecnie ruchy elektoratu (ucieczka od „trzeciej partii”), to pod rządem ordynacji typu JOW, ten proces nabierze jeszcze większej dynamiki. Doświadczenie krajów, które przechodziły z systemu proporcjonalnego do JOW (i odwrotnie) nie pozostawia co do tego najmniejszej wątpliwości.
W sprawach naprawdę fundamentalnych (np. kara śmierci) nikt się demosu nie pyta o zdanie, słusznie przeczuwając, że to zdanie narobiłoby nam w Europie wstydu
Zatem krytycznego 10 maja wieczorem, mimo porażki z Andrzejem Dudą i mimo sensacyjnie wysokiego wyniku Pawła Kikiza, polityk pretendujący do miana męża stanu miał do zrobienia tylko jedno: powiedzieć wyborcom muzyka, że się mylą co do lekarstwa na polaryzację polityczną, że istnieją inne sposoby otwarcia sceny politycznej, ale są to sposoby zgoła odmienne od ordynacji JOW. Bronisław Komorowski owego krytycznego wieczoru rozpruł się. Posłuchał tych swoich doradców (zakładam, że w otoczeniu prezydenta byli oprócz sprzedawców iluzji także ludzie poważni), którzy sugerowali, by obiecać „kukizowcom” wszystko. To tak, jak gdyby Tadeusz Mazowiecki w kampanii roku 1990 przelicytował wałęsowską obietnicę „100 milionów dla każdego”, oświadczając: dam każdemu 120 milionów. Otóż, pewnych rzeczy mąż stanu nie zrobi nigdy, nawet pod groźbą utraty władzy. Stąd późniejsze żale Komorowskiego, że przegrał, bo bronił zasad, brzmią fałszywie.
I rzecz nie w tym, że JOW jest obiektywnie gorszy od systemu proporcjonalnego, czy mniej demokratyczny. Nie o to chodzi. Sam przez lata nawoływałem do jego wprowadzenia, ale było to w sytuacji, gdy nasza demokracja cierpiała na chorobę politycznego rozdrobnienia. Dziś, gdy cierpi na chorobę symetrycznie odmienną, jego wprowadzanie jest nonsensem. A pytanie o to Polaków, w ogromnej większości nieświadomych, jak działają mechanizmy ordynacji wyborczych, jest czystym populizmem.