Wojnę niepokojącemu zjawisku wydał m.in. Uniwersytet Jagielloński, a złożone przez uczelnię zawiadomienie do prokuratury dotyczy sprzedawania dyplomów polskich uczelni wyższych. Dochodzić ma do tego pod pozorem oferowania „dyplomów kolekcjonerskich” i przy posługiwaniu się znakami towarowymi UJ.
Sprawa jest poważana, bo dokumenty do złudzenia przypominają m.in. dyplomy, które otrzymują absolwenci studiów oraz świadectwa maturalne, ukończenia liceum czy szkoły zawodowej. W zależności od oferty kupić je można zwykle za 2–2,5 tys. zł, zaś za płatność bitcoinami oferowana jest zniżka.
Na jednej z prześwietlonych przez UJ stron zamieszczono ostrzeżenie przed posługiwaniem się „dokumentami kolekcjonerskimi” (których posiadanie – samo w sobie – nie jest w Polsce nielegalne) w instytucjach państwowych czy przed innymi organami, bo to jest już niezgodne z prawem.
Czytaj więcej
Sąd uznał, że Uniwersytet Rolniczy w Krakowie nie mógł skreślić z listy studenta, który nie zdał egzaminu przeprowadzonego niezgodnie z pierwotnymi zasadami. Eksperci są zdania, że to przestroga dla wykładowców luźno podchodzących do wymagań, które sami ustalają.
Czego zabrania ustawa o dokumentach publicznych? Przepisy są jasne
UJ podkreśla jednak, że uczelnia nie udostępniała swojego logotypu ani „druków ścisłego zarachowania” (czyli np. dyplomów ukończonych studiów). I przypomina, że przepisy ustawy o dokumentach publicznych jako takie właśnie „kwalifikują” dyplomy UJ, zaś ich wzory muszą być publikowane na uczelnianej stronie. Uniwersytet prowadzi ewidencję wszystkich numerów druków dyplomów.