Premiera wyczekiwanego przez publiczność filmu odbyła się 20 kwietnia 1957 roku. Jego odbiór Tadeusz Lubelski („Historia kina polskiego. Twórcy, filmy, konteksty”) opisał słowem „niechęć” – potrzeby widzów były zupełnie inne, Wajda minął się z ich oczekiwaniami: liczyli na utrwalenie za pomocą celulozowej taśmy filmowej historii sprzed 13 lat, dostali kino egzystencjalne, z którym nie mogli się utożsamić. Wajdzie – przypomina Lubelski – zarzucano, że nie był wierny faktom (podnosił to Władysław Bartoszewski) i nie opowiedział się po stronie powstańców.
Przy czym ani jedno, ani drugie nie było celem reżysera. Nagrodzony Srebrną Palmą w Cannes obraz oglądali z podziwem filmowcy od Japonii po Stany Zjednoczone, widząc w nim antyczną tragedię, jaką w istocie jest (a to, czy było nią samo powstanie, pozostaje przedmiotem sporu po dziś dzień). Nagroda robiła oczywiście wrażenie w kraju, sam film – przecież wybitny – dał początek polskiej szkole filmowej. Rok później Wajda zrobi „Popiół i diament”, który utrwali w kulturze i zbiorowej pamięci (niebezdyskusyjny) obraz AK-owca, w dużej mierze dzięki kreacji Zbigniewa Cybulskiego.
"Kanał" Andrzeja Wajdy: Ostatnie godziny życia bohaterów
20 kwietnia 1957 roku odbyła się w Warszawie premiera „Kanału” Andrzeja Wajdy. Pierwszego i mimo upływu lat najważniejszego filmu poświęconego tragedii Powstania Warszawskiego i jego żołnierzom, otwierającego nurt artystyczny nazwany niebawem „polską szkołą filmową”.
W gruncie rzeczy jest „Kanał” komentarzem Wajdy do polskich dziejów: „Nie damy się żywcem. Po polsku” i „Kiedy my nabierzemy rozumu” – rzuca gorzko jeden z głównych bohaterów, porucznik Zadra (w tej roli Wieńczysław Gliński, podczas wojny w AK, więzień Majdanka i Sachsenhausen, zapisane w scenariuszu słowa mogły mu więc przyjść z trudem, chyba że wręcz przeciwnie). Zresztą, kiedy 11 lipca 1968 roku w amerykańskim domu polskiej tłumaczki Bogdany Carpenter o powstanie kłócą się pijani w sztok Zbigniew Herbert i Czesław Miłosz, kłócą się – jakby do tej pory to było mało – o coś więcej: „Symbolicznie spotykały się dwie Polski, jedna znacznie bardziej liberalno-sceptyczna, krytyczna wobec własnej tradycji, a zwłaszcza jej głównego, katolickiego i centroprawicowego nurtu. Druga, niekoniecznie nacjonalistyczna, ale silnie przywiązana do imponderabiliów, nieraz też krytykę przyjmująca urazowo, przekonana, zwłaszcza że nie należy »kalać własnego gniazda«, rozliczać się na oczach cudzoziemców. Przy czym same słowa »lewica« i »prawica« znaczyły dla tych poetów coś odmiennego (…)” – odsłoni w biografii Herberta bieg tej podziemnej rzeki Andrzej Franaszek.
A że jest z Miłosza Adam Michnik, wędrując po miejscu pamięci, wśród bujnej roślinności i niezliczonych ton gruzu, dotrzemy w końcu do 1994 roku. W 50. rocznicę wybuchu powstania „Gazeta Wyborcza” opublikowała tekst Michała Cichego „Żydzi: czarne karty powstania” – autor oskarżył żołnierzy AK i NSZ o mordy na Żydach, które mieli popełnić w tym okresie. Raptem pięć lat wcześniej władze stracili kontrolujący oficjalny dyskurs komuniści, obchody mogły być wolne, a wraz z nimi wreszcie publicznie docenieni, cementujący wspólnotę i uznani za istotny dla współczesnych punkt odniesienia – jak w 1918 roku – powstańcy. Tymczasem (oczywiście, że świadomy) wybór redaktora – temat, data – dostarczył nam informacji o tym, w jaki sposób chce rzeźbić zbiorową pamięć Polaków.
Michnik nie pierwszy i nie ostatni raz się srogo pomylił. Przychodzi taki moment, w którym ulica zakłada koszulki z symbolem Polski Walczącej, chce patriotycznych demonstracji, bywa też radykalna, jest w tym i przemoc. Minie kilka dobrych lat i powstańców zastąpią żołnierze wyklęci, ale teraz dzieje się coś nowego, ważnego.