56 proc. dla Emmanuela Macrona, 44 proc. dla Marine Le Pen – średnia sondaży w miniony wtorek wyraźnie wskazuje, kto jest faworytem w walce o Pałac Elizejski. Zaraz po pierwszej turze 10 kwietnia zanosiło się na znacznie bardziej wyrównane starcie, skoro kończący pierwszą kadencję przywódca kraju mógł liczyć na 53 proc. poparcia podczas gdy jego oponentka – 47 proc.
Od tego czasu Macron, który do tej pory mało angażował się w kampanię, rzucił się jednak w wir spotkań. Pojechał tam, gdzie jego notowania są najsłabsze, w tym na północ kraju i do Marsylii. Le Pen odwrotnie – wybrała te regiony, gdzie już i tak ma duże poparcie. – Chce pokazać, że jest prezydentem wszystkich Francuzów, że ma dla każdego atrakcyjną ofertę – mówiono w otoczeniu prezydenta.
Prezydent socjalistą
Dla wyniku tej rozgrywki decydujące będzie to, jak się zachowa elektorat kandydata radykalnej lewicy Jeana-Luca Melenchona. To aż 21,95 proc. oddanych w pierwszej turze głosów. W noc wyborczą lider Francji Niepokornej wzywał, aby „ani jeden głos moich zwolenników nie zasilił Le Pen”. Tak się na pewno nie stanie. Jednak w ciągu tygodnia aż o 10 pkt proc. wzrosła liczba wyborców Melenchona, którzy chcą oddać głos na dotychczasowego prezydenta (do 30 proc.), podczas gdy Le Pen może liczyć tylko na 18 proc. tego elektoratu. W tej grupie z 56 do 46 proc. spadła także liczba tych, którzy albo nie zamierzają wziąć udział w głosowaniu 24 kwietnia, albo chcą oddać głos nieważny.
Czytaj więcej
Jeśli Emmanuel Macron wyjdzie obronną ręką ze środowej debaty telewizyjnej, chyba może być spokojny o drugą kadencję.
Zmiana w sondażach to efekt strachu przed Le Pen? Na razie oboje kandydaci uznali, że o preferencjach wyborców lewicy zdecyduje program socjalny, możliwość uratowania załamującej się mocy nabywczej zarobków Francuzów. Jak kameleon Macron przemienił się więc z forsującego rynkowe reformy liberała w socjalistę. Mnoży więc w tych dniach oferty zabezpieczeń socjalnych – od podniesienia do 1,1 tys. euro minimalnej emerytury po zwrot części kosztów benzyny. Jednak Le Pen idzie znacznie dalej. Tylko jedna jej propozycja – obniżenie z 20 do 5,5 proc. VAT na paliwa i energię elektryczną – kosztowałaby 12 mld euro rocznie kraj, który i bez tego ma dług wart 130 proc. PKB.