Trudno pogodzić się z myślą, że Mateusz Morawiecki czytał program Marine Le Pen, zanim przyjął ją w grudniu w Warszawie z honorami głowy państwa i zanim tuż przed pierwszą turą wyborów prezydenckich zaatakował jej oponenta, Emmanuela Macrona. To prowadziłoby do wniosku, że na czele rządu stoi polityk, który nie w pełni rozumie, gdzie leżą fundamentalne interesy naszego kraju.
Zwycięstwo Le Pen oznaczałoby potężny, być może decydujący cios dla instytucji Zachodu, które zapewniły bezpieczeństwo i dobrobyt Polski w ostatnim pokoleniu.
Liderka skrajnej prawicy zapowiada wyprowadzenie Francji ze struktur wojskowych NATO i utrzymywanie „równego dystansu” do Ameryki i Rosji. I to nawet po zbrodniach Putina w Ukrainie. Z jej programu wypadła co prawda zapowiedź wyjścia kraju ze strefy euro i referendum w sprawie pozostania republiki w Unii, ale zastąpiły je liczne inne punkty, które prowadzą w tym samym kierunku. Unię miałby stopniowo zastąpić bliżej niesprecyzowany „sojusz narodów europejskich”. Idąc w ślady Polski, Francja uznałaby wyższość prawa krajowego nad europejskim, wchodząc w permanentny konflikt z Brukselą. Le Pen zamierza wysadzić umowę z Schengen, wprowadzając kontrolę osób na francuskich granicach. I jednolity rynek, ustanawiając takąż kontrolę towarów. Mowa o dwóch osiągnięciach integracji, dzięki którym Polacy mogą swobodnie podróżować po Europie, a nasi przedsiębiorcy rozwinąć działalność na skalę kontynentu.
Czytaj więcej
W tydzień prezydent zwiększył przewagę nad Marine Le Pen z 6 do 12 punktów. Ale środowa debata telewizyjna może to zmienić.
Ale Le Pen idzie jeszcze dalej. Chce radykalnie ograniczyć francuską składkę do unijnego budżetu, z którego finansowane są fundusze strukturalne dla naszego kraju. Pomysł zaś wprowadzenia drogą referendum „preferencji narodowej” przy przyznawaniu pracy w sektorze publicznym i świadczeń socjalnych za jednym posunięciem podważy francuski porządek konstytucyjny i europejski porządek prawny.