Po ubiegłotygodniowym napadzie o podłożu rasistowskim na czternastoletnią dziewczynkę pochodzenia tureckiego, do którego doszło w stolicy, politycy PiS gremialnie ten atak potępili. Z ust premiera, a także ministra spraw wewnętrznych, Polacy usłyszeli, że nie ma zgody na takie zachowania i że trzeba im się zdecydowanie przeciwstawić. Problem w tym, że w jakimś stopniu za tego typu akty agresji odpowiadają politycy. Ich działania trafnie scharakteryzował w ostatnim orędziu na Światowy Dzień Pokoju papież Franciszek: „Ci, którzy podsycają strach przed migrantami, być może w celach politycznych, zamiast budować pokój, sieją przemoc, dyskryminację rasową oraz ksenofobię...".
Być może temat jest wyolbrzymiony i mają rację ci, którzy mówią, że u nas i tak jest w miarę normalnie, bo w Niemczech, we Francji niemal każdego dnia dochodzi do tego typu zdarzeń. Owszem, jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy była z pewnością zgoda tamtejszych rządów na niekontrolowany napływ imigrantów ekonomicznych. Polski rząd twardo się postawił. A dziś, gdy część krajów przyznaje, że polityka szerokiego otwarcia granic była błędem, trudno odmówić racji naszym rządzącym.
Problem leży jednak nie w polityce rządu wobec imigrantów, lecz w sposobie mówienia i opisywania całego kryzysu migracyjnego oraz idących za nim niebezpieczeństw. Już w 2015 roku Polacy usłyszeli, że imigranci niosą ze sobą choroby, że ich odrębność kulturowa nigdy nie pozwoli na to, by się zintegrowali z naszym społeczeństwem. Za każdym razem, gdy w Europie dochodziło do jakiegoś aktu terroru, Polakom zadawano pytanie, czy chcą, by identycznie było także i u nas. Brak rozróżnienia w debacie publicznej uchodźców, którzy uciekali z domów w obawie o życie, od imigrantów ekonomicznych, dla których konflikt zbrojny stał się okazją do polepszenia warunków bytowych, spowodował wrzucenie wszystkich do jednego worka, na którym błyskawicznie napisano: „islamista", „muzułmanin". Ten brak rozróżnienia i towarzyszące mu nieustanne hasło troski o bezpieczeństwo Polaków u wielu z nas spowodował to, że jak najbardziej naturalny lęk przed czymś, co obce i nieznane, przerodził się w budzący agresję strach.
Dziś wprawdzie rząd chwali się tym, że przyjmujemy rzesze uchodźców z Ukrainy (w istocie w ogromnej większości są to jednak imigranci ekonomiczni), ale sęk w tym, że atmosfera niechęci do obcych obraca się także przeciwko nim. Obraca się także przeciwko tym, którzy już od dawna u nas są, prowadzą nad Wisłą swoje interesy, pożenili się z Polkami, którzy tu znaleźli swoje miejsce i traktują nasz kraj jako SWOJĄ ojczyznę.
Uproszczeniem będzie jednak stwierdzenie, że za wszystko odpowiadają tylko politycy PiS i problem imigrancki. Tak nie jest, a problem jest dużo szerszy i dotyczy także przedstawicieli Platformy, Nowoczesnej oraz innych ugrupowań. Efektem braku merytorycznej dyskusji, brutalizacji języka, a także straszenia Polaków przez opozycję „demonem PiS" są chociażby ostatnie podpalenia biur poselskich przedstawicieli partii rządzącej. Kardynał Stefan Wyszyński, nie bez powodu nazywany Prymasem Tysiąclecia, w kwietniu 1969 roku wypowiedział m.in. takie słowa: „Nienawiścią nie obronimy naszej Ojczyzny, a musimy jej przecież bronić. Brońmy jej więc miłością! Naprzód między sobą, aby nie podnosić ręki przeciw nikomu w Ojczyźnie, w której ongiś bili nas najeźdźcy. Nie możemy ich naśladować. Nie możemy sami siebie poniewierać i bić. Polacy już dosyć byli bici przez obcych, niechże więc nauczą się czegoś z tych bolesnych doświadczeń. Trzeba spróbować innej drogi porozumienia – przez miłość, która sprawi, że cały świat, patrząc na nas, będzie mówił: »Oto, jak oni się miłują«. Wtedy dopiero zapanuje upragniony pokój, zgoda i wzajemne zaufanie".