Kto jest dziś kontynuatorem Barei?
R.G.: Ciężko o kontynuatorów. Może w filmach offowych?
M.C.: Ciężko o odważne poczucie humoru. Jeśli gdzieś się pojawia, to raczej na estradzie, a nie w kinie.
R.G.: Jest pytanie, co robiłby sam Bareja, gdyby był w pełni sił twórczych. Ludzie „żywiący się PRL-em" po roku 1989 przygaśli. Stali się zgorzkniałymi publicystami albo nie odnieśli sukcesu – przypomnijmy sobie dalszy ciąg „Czterdziestolatka".
M.C.: „Rozmowy kontrolowane" Chęcińskiego się udały – jako kontynuacja „Misia".
R.G.: Ale one się działy podczas stanu wojennego. Tym nakręcił „Rysia" już o czasach współczesnych i to niezbyt się udało, bo nie miał partnera do rozmów, czyli Barei.
Powiedziałeś, że dzisiejszy satyryk nie ma wyraźnego przeciwnika.
RG: Laskowik próbuje walczyć z komercjalizacją, z kapitalizmem, ale kontury takiego przeciwnika są rozmazane, więc emocje mniejsze.
Ty znalazłeś jednak w „Uchu Prezesa" bardzo konkretnego przeciwnika: prezesa Kaczyńskiego i jego dwór.
R.G.: I jakie są skutki? Dominika Wielowieyska powiedziała mi, że ocieplam wizerunek Prezesa. Nasz montażysta twierdzi to samo: przedstawiam go podobno w zbyt dobrym świetle.
Zwolennicy Prezesa porównują twój serial do propagandy Urbana.
R.G.: Miło mi, że atakują mnie i z jednej, i z drugiej strony. Mnie się wydaje, że staję w obronie zwykłego Polaka atakowanego propagandą obu stron. Przeciwnikiem jest dla mnie władza. Skubałem Donalda Tuska, kiedy rządził, i po każdym „posiedzeniu rządu" słuchałem oskarżeń, że toruję PiS-owi drogę do władzy. No to utorowałem. (śmiech) I teraz mogę się śmiać z nowej władzy. Nawiasem mówiąc, ruszam w grudniu w Teatrze 6. Piętro ze sztuką „Ucho Prezesa". Będą w niej grali Tomasz Sapryk i Lesław Żurek w rolach Grzegorza Schetyny i Ryszarda Petru. Antoniego Macierewicza zagra tym razem Janusz Chabior. Wiele sobie obiecuję po Krzysztofie Draczu jako Ryszardzie Czarneckim.
Nie traktujesz czasem PiS jako pochyłego drzewa, na które łatwo wskoczyć? Prowadząc kabareton w Opolu, rozbawiałeś publikę niezbyt wyszukanymi antypisowskimi żartami.
R.G.: Nie nadużywam tego, no i publiczność tak chce. To jest ważne pytanie, na ile my jesteśmy wobec publiczności autonomiczni. Mówiłem kiedyś dowcip o Tusku i nikt się nie śmiał. Zmieniłem go na Kaczyńskiego i zaśmiewali się do łez.
Zwolenników PiS jest sporo. Oni nie chodzą na kabarety?
R.G.: W ogóle raczej mało wychodzą. Moja mama jest takim przykładem. Jak wyszła z „Aktorów prowincjonalnych", to wróciła na „Smoleńsk".
Masz poczucie, że PiS jest szczególnie obciachowy?
R.G.: Jest barwny, pełen wyrazistych postaci.
Bez dyplomacji proszę.
R.G.: Były momenty, kiedy był obciachowy, możliwe, że media też trochę go zniekształcały. Ale przecież i SLD było obciachowe, kiedy produkowało aferę za aferą. Platforma też się taka stała.
Sam mówisz, że ludzie mniej się z nich śmiali.
R.G.: Ewa Kopacz czy Bronisław Komorowski bywali zabawni.
Nie pytam, jacy byli, tylko czy Polacy widzą ich jako równie śmiesznych jak PiS-owców.
R.G.: „Posiedzenia rządu" jednak się podobały. Czy dlatego, że Platforma tak ludzi śmieszyła, czy to dlatego, że nie było satyry politycznej. Skądinąd naprawdę mam chwilami wrażenie, że jesteśmy jedyni.
Ejże, kabarety walą w obecną władzę jak w bęben.
R.G.: Ale może my jesteśmy trochę ponad tym podstawowym politycznym podziałem. A czy PiS jest obciachowy? Trochę jest, tak jak forma estetyczna Lichenia. Mnie się nie podoba, ale ja jestem z Warszawy, a są przecież ludzie, którzy mają w tym kościelnym Las Vegas łzy w oczach.
W niektórych wypowiedziach reżysera „Ucha", a może i twoich, pojawiała się pokusa wojowania z PiS. Czy satyryk powinien politykować?
R.G.: Powtarzam: „Ucho Prezesa" jest atakowane z obu stron. A Prezes jest dla mnie tak samo obciachowy jak mój tata. Trochę zaniedbany, trochę nieporadny. A zarazem przedstawiam go jako cynicznego gracza.
M.C.: Który góruje nad otoczeniem.
Ale kiedy Prezes pyta, czy elektryczny samochód będzie podłączany do kontaktu, nie góruje.
R.G.: Też jak kochany tata. (śmiech) A Prezes wyrasta ponad tłum, bo sam sobie takie otoczenie zafundował. Jak dyktator.
Nie jest dyktatorem.
R.G.: Ale państwo jest z dykty.
M.C.: Jest. Ale trochę mniej niż w czasach poprzednich rządów.
Wracając do Kabaretu Moralnego Niepokoju, wy macie misję portretowania Polaków?
R.G.: Istniejemy ponad 20 lat. Jak ktoś przejrzy naszą twórczość od studenckich czasów, chyba jakąś panoramę czasów odnajdzie.
M.C.: Pamiętam wasze skecze wymierzone w rządy AWS. Działacz związkowy awansowany na prezesa wielkiej firmy.
R.G.: Ale byłem też dyrektorem komuchem wielkiej fabryki zbrojeniowej. Mikołaj Cieślak był inżynierem Mrównicą wykonującym moje absurdalne polecenia, a Rafał Zbieć – udręczonym przez nas robotnikiem.
To może ty jesteś kontynuatorem Barei?
R.G.: Pewnie tak, choć nie wiem, na ile świadomie. Nie tylko jego filmy, także dawne kabarety odłożyły się w naszej podświadomości. Zrobiliśmy skecz „Drzwi", który mógłby być grany w kabarecie Dudek.
M.C.: Jakby ułożyć oś czasu z waszymi skeczami, to „Drzwi" oddają moment budowlanego boomu, jakieś dziesięć lat temu. Ludzie się wtedy urządzali.
R.G.: Ja jak kupiłem dom, musiałem kupić 12 par drzwi naraz. Stanąłem przed problemem, które są prawe, które lewe.
M.C.: Czuję, że Kabaret Moralnego Niepokoju ma jednak adresata: w miarę wykształconego, z aspiracjami, który pokonuje codzienne problemy.
Jak Fedorowicz w „Nie ma róży bez ognia"?
R.G.: Ostatnio napisałem skecz o rodzicach, którzy dzielą się swoimi kłopotami wychowawczymi z dziećmi. Wcześniej moja kuzynka spytała mnie, czy moje dziecko mówi do mnie: „sp...". Powiedziałem zgodnie z prawdą, że nie. „No to masz szczęście, bo moje tak do mnie mówi".
Przemawiamy do swego pokolenia, trochę do człowieka o podobnym statusie społecznym. Do inteligenta, ale takiego cokolwiek zdegradowanego, który patrzy z zazdrością na sąsiada produkującego piankę PCV.
Już w PRL-u istniał problem zdegradowanego inteligenta, że raz jeszcze przypomnę „Nie ma róży bez ognia".
R.G.: Jeździmy dużo po Polsce, a ludzie nam mówią, że w naszych skeczach widzą samych siebie. Może dlatego istniejemy tak długo. A jak idę do jakiegoś urzędu, zaraz słyszę: niech pan coś zrobi o naszym zakładzie pracy, bo to, co się tu dzieje, przerasta każdy kabaret. Słyszę to w urzędzie skarbowym, na policji, wczoraj byłem w banku. Każdy ma poczucie, że uczestniczy w świecie nieprzedstawionym.
M.C.: A zarazem jesteście jak telenowela, jak „M jak miłość". Utrwalacie opis obyczajów.
R.G.: Gramy skecz o odrabianiu lekcji. To ja odrabiałem lekcje z moim synem Antkiem, a moja teściowa komentowała.
Ale w skeczu jest dziadek.
R.G.: No tak, bo nie mamy w kabarecie dwóch kobiet. I nie chcę, żeby teściowa pomyślała, że to o teściowej.
Myślałeś, Robercie, o przeniesieniu tego kabaretowego „opisu obyczajów" do filmu?
R.G.: Napisałem ze trzy scenariusze, ale scenariusz każdego scenariusza był identyczny. Był entuzjastycznie witany, już planowano obsadę i pytano, ile chcę pieniędzy. Po czym zapadała cisza. Po paru latach spotykałem ewentualnego producenta na korytarzu. Przepraszał, że „coś nie wyszło". Dostałem propozycję nakręcenia dalszego ciągu „Nie lubię poniedziałku". Podobno sam Tadeusz Chmielewski zgodził się przed śmiercią. Ale i z tego nic nie wyszło.
A przecież reakcje ludzi na twój kabaret są dobrą prognozą?
R.G.: Kiedy kabaret Mumio zrobił film, zapanowało przekonanie, że te formy trudno się łączą. Dziesięć minut na scenie nie musi się sprawdzać w półtoragodzinnym filmie. A samo nakręcenie filmu to gigantyczna praca. Może teraz byłoby łatwiej – dzięki „Uchu Prezesa". Ale ja się trochę zniechęciłem i postawiłem na teatr. Tam efekty pracy widać szybciej. Zrobić w Polsce komedię, która nie jest komedią romantyczną, to bardzo trudne. Teraz chyba tylko Marek Koterski to potrafi i nawet odniósł sukces z „7 uczuciami".
Więc komedie filmowe nie będą powstawać?
R.G.: Byłem świadkiem jak dopięto już fajny projekt filmowy, a w ostatniej chwili producent przerzucił się na komedię romantyczną. Bo jest finansowo bezpieczniejsza.
M.C.: To pytanie o stan polskiej kultury masowej. Od lat telewizja żywi się formatami sprowadzanymi z Zachodu. Cała komedia romantyczna to import ze świata anglosaskiego. Generalnie kultura popularna w Polsce jest skolonizowana przez obce wzorce. Ostatnim realnym sukcesem komediowym i filmem w miarę oryginalnym był „Kiler".
Pytanie do was obu: dlaczego część środowiska filmowego wciąż nie lubi Barei, uważa go za twórcę „poniżej poziomu"?
R.G.: Sukces jest zawsze niemile widziany. Rafał Zawierucha, aktor, który gra u Tarantino, to człowiek, którego wczoraj nie znał nikt, a dzisiaj nienawidzą wszyscy. Na Bareję szli ludzie. Oczywiście są kabarety, które ja uważam za słabe, a ludzie na nie walą. Publiczność ma zawsze rację.
Ale Bareja kręcił filmy inteligentne, cytaty, scenki z niego to mieszanka konkretu i pure nonsensu.
M.C.: A ludzie, którzy uważają się za elitę, i tak chcą decydować, co jest śmieszne, a co nie. Machulski – tak, a Bareja – nie.
R.G.: Komedią zawsze pogardzano. Uważam to za nonsens, ale tak jest.
Lubisz polskie kabarety – poza swoim?
R.G.: Na pewno niszczy je telewizja, która wrzuca je do jednego wora i żąda, żeby co tydzień produkowały coś nowego. Kabaret jest taki jak społeczeństwo. W Warszawie można pójść na Wojtka Solarza w kabarecie Na Koniec Świata i na Pożar w Burdelu, jak ktoś lubi. A na prowincji kabaret Na Koniec Świata ma trudności z przekonaniem do swoich wspaniale subtelnych dowcipów.
Tak, na prowincji często oklaskują Pawła Koślika tylko dlatego, że znają go jako Adriana z „Ucha Prezesa".
R.G.: A stał się Adrianem, bo ja lubiłem kabaret Na Koniec Świata. Tylko że moje opinie są nieistotne.
A uprzesz się i zrobisz w końcu komedię filmową?
R.G.: Z ciągiem dalszym „Nie lubię poniedziałku" może się uprę. Ale mam i inne pomysły. Są dwa kabarety, które się nie znoszą, a dziewczyna z jednego kocha się w chłopaku z drugiego. Ale czy ktoś to sfinansuje? Ktoś, kto nie ma obłędu w oczach?
M.C.: Amerykańska komedia opiera się bardzo mocno na stand-uperach, może i u nas coś się w tej sprawie zmieni.
A dalsze losy historii o Barei?
M.C.: W przyszłym roku, jak wszystko dobrze pójdzie, szykuje się premiera teatralna – w koprodukcji IMKI Tomka Karolaka i Teatru Śląskiego. Ma reżyserować Robert Talarczyk, który zrobił słuchowisko. Mam nadzieję, że zagrają Robert Górski i Mikołaj Cieślak. No i jest szansa, że na podstawie mojej sztuki powstanie film. Poważnie się do tego zabiera firma NAIMA Films.
A czy w dalszym ciągu „Nie lubię poniedziałku" znów Włoch będzie odwiedzał Warszawę?
G.R.: Nie, amerykański koszykarz, Murzyn. Przepraszam, syn mnie upomina, żeby nie mówić Murzyn.
To jak mówić na kogoś ciemnoskórego z Afryki?
R.G.: Afroafrykanin.
rozmawiał Piotr Zaremba
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95