Ego strącone z tronu

Miłość to wyzwanie i przezwyciężanie egoizmu - mówi Kasia Nosowska

Publikacja: 31.10.2009 14:00

Ego strącone z tronu

Foto: Fotorzepa, Raf Rafał Guz

Miesiąc temu na imprezie jednej z komercyjnych rozgłośni. Kora Jackowska i Kamil Sipowicz pozują paparazzim. Flesze oślepiają wszystkich w promieniu dziesięciu metrów. – Cześć – przekrzykuje hałas i gwar rozmów Kasia Nosowska. Jestem mocno zdziwiony, bo gwiazdy raczej czekają, żeby zgłosić się na audiencję przy stoliku i powiększyć grono wyznawców. Wokalistka Hey zachowuje się naturalnie. – Za miesiąc wydajemy płytę – zagaduje i robi pełną tajemniczości minę. – Ciekawe co o niej sobie pomyślisz?

Umawiamy się w willi na Saskiej Kępie. Wszystkich, którzy pomyśleli, że Nosowska mieszka w wypasionej rezydencji, muszę rozczarować. To gomułkowski klocek wynajmowany na biuro przez jej wydawcę Ql Music. Kasia broni swojej prywatności jak mało kto. Żadnych spotkań w domowych pieleszach, idiotycznych sesji fotograficznych przy kominku.

I właśnie w związku z antygwiazdorskim stylem bycia Nosowskiej Ewa, pracownica promocji Ql Music, ma kwaśną minę. Opowiada, że wczoraj przyszedł na wywiad dziennikarz dużej, opiniotwórczej gazety i zaczął wypytać Kaśkę o życie prywatne. Wiadomo, jaka jest wokalistka Hey. Nie potrafi się bronić. A po wywiadzie Ewa spotkała redaktora naczelnego tej gazety. Wyraziła zdziwienie zachowaniem dziennikarza.

Ciekaw jestem, co odpowiedział?

– Że media się zmieniają i postępuje tabloidyzacja!

[srodtytul]Romansowa antykoncepcja[/srodtytul]

Dzwonek do drzwi, wpada Kasia. Przeprasza za spóźnienie, ale miała kłopot z parkowaniem. Proponują nam przejście do gabinetu prezesa, ale Nosowska protestuje. – Tu usiądźmy, w kuchni. Co się będziemy przelewać po futrzastych fotelach.

Jednak kuchenka jest zajęta. Kasia dostaje kawę z mlekiem i maszerujemy do pokoju prezesa.

Wcześniejszy wywiad musiał zrobić swoje, bo na początku naszej rozmowy wokalistka Hey, może podświadomie, zasłania się gigantycznym szalem. Jakby chciała ukryć się przed mediami, które próbują upublicznić jej prywatne życie. Tymczasem Nosowska nigdy nie lubiła sensacji i skandali. Pisząc piosenki, starała się rozgryźć naturę międzyludzkich relacji. Przy okazji premiery poprzedniej płyty Hey powiedziała: „Mnóstwo czasu poświęcamy na to, by stworzyć pozory bliskości z drugim człowiekiem, ale jest to możliwe tylko w pewnych granicach. W ostatecznym rozrachunku jesteśmy samotni. Nawet wtedy, kiedy leżymy w łóżku i pada ostatnie słowo przed zaśnięciem”. Sugeruję, że w takich sytuacjach inni decydują się na romans.

– Zawsze można spotkać kogoś, kto zburzy ład i porządek dotychczasowego życia, ale nie chciałabym. A nawet myślę, że potrafiłabym takie kiełkujące uczucie zdusić w zarodku.

Próbuję ją sprowokować sugestią, że cierpi na syndrom zbliżającej się czterdziechy.

– A skąd! Wiele czterdziestek dostaje wiosennego amoku. Zaczynają szaleć. Dlatego mam nadzieję, że kiedy przekroczę czterdziestkę, nie zwariuję. A gdybym zaczęła fisiować, głupie rzeczy mówić albo robić – proszę mnie ogłuszyć i zamknąć w komórce do czasu, kiedy nie ustąpią objawy.

Komentując tytuł nowej płyty Hey „Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!”, Nosowska idzie dalej w szarganiu dzisiejszych medialnych świętości. Mówi, że to, co ludzie uważają za niesamowite, szalone uczucie, wcale nie jest niczym wyjątkowym!

– To schemat, w którym część z nas żyje, podniecając się, że w takim błogosławionym stanie możemy góry przenosić . Tymczasem miłość to wyzwanie. To jest to, czego przez swój egoizm nie chcielibyśmy zrobić. Jeden drugiego brzemiona noście!

Nosowska cytuje Ewangelię, a ja przypominam sobie nasze wcześniejsze spotkanie, kiedy pytałem o jej życie religijne. Odpowiedziała, że nie interesuje jej uczestnictwo w żadnej wspólnocie: „Postanowiłam wreszcie być wobec siebie i innych uczciwa. Obrządki wszystkich Kościołów są mi obce. Byłam fałszywa, gdy wykonywałam wszystkie religijne gesty, tak bardzo, że aż czasami było mi wstyd, bo ludzie wokół mnie przeżywają mszę, a ja zachowuję się podobnie jak oni, a dawno przestałam w to wierzyć.”. Tymczasem teraz mówi jak kaznodzieja. Rzeczy najprostsze, najważniejsze. Zapisane właśnie w Ewangelii.

– Idealna miłość jest dawaniem pozbawionym oczekiwania na uczuciowy rewanż. Przy często powtarzających się zakochaniach nie mamy okazji zmierzyć się z takim wyzwaniem. Jeśli chcemy przeżyć miłość prawdziwą, trzeba nasze ego strącić z tronu, wyrwać mu berło i strzepnąć koronę z głowy. To trudne. Dlatego miłość jest tylko dla dojrzałych, pokornych, a jednocześnie odważnych.

To jest dla wokalistki Hey sprawa godna zastanowienia, a nie przemijanie kobiecej urody.

– Wiadomo, od tego nie ma odwrotu. Jedyne, co mogę, to uśmiechać się. Żeby zmieniająca się ciągle morda emanowała przynajmniej łagodnością, ciepłem. Nie była zacięta i wredna. Boku sobie nie wyrwę. Starzeję się, co poradzić. Ale jestem żyjącym dowodem na to, że można działać aktywnie w strukturach show-biznesu, docierać do publiczności, komunikować się z nią, nie stawiając wizerunek. Nie zmieniam co chwilę fryzur i ciuchów, a jednak o mnie nie zapomniano.

Trzeba dodać, że wszystko, czego dotknie się madame Katarzyna, jak mówią o niej koledzy z zespołu, trafia na pierwsze miejsce list przebojów. A przecież nie robi z siebie dziwadła.

– Nie czytam bez przerwy słowników wyrazów obcych. Lubię kobiece gazetki. Jestem bardzo na bieżąco, podobają mi się. I Photoshop jest dla mnie zabawny. Miałam sesję do pewnego pisma. Po obejrzeniu zdjęć poprosiłam, żeby pani graficzka wycięła mi fragment zwisającego ramienia i pokazała, jak będę wyglądała w ekstraujęciu. Zrobiła to jednym ruchem myszki. Podziękowałam i powiedziałam: śliczne, zostawiamy.

Prasę kobiecą rozumiem, ale wyrażam zdumienie faktem, że dorosłe kobiety – aktorki, piosenkarki, mają ochotę na rozbierane sesje.

– A niech się rozbierają, jeśli mają taką potrzebę! Niech wiedzą jednak, że niczego w życiu robić nie musimy. Naprawdę mamy wolną wolę. Nie wszyscy o tym chcą pamiętać i dlatego rogaty się rozpasał ponad miarę. Narażone są na to zwłaszcza osoby publiczne. Dlatego trzeba uważać.

[srodtytul]Dobry jest dobry[/srodtytul]

Spieramy się o sens piosenki „Kto tam? Kto jest w środku?”. Dla mnie jest to opowieść o marzeniu, by poznać najbardziej skryte myśli bliskiego człowieka na nasz temat. Nosowska się dziwi, co też wyczytałem w jej tekście. Wybiega po płytę. Otwieramy książeczkę. Czytamy. „Chciałabym przez judasze oczu/Twoich łagodnych/spojrzeć kto tam/kto jest w środku”. Analizujemy.

– Myślałam o przyjaźni, która jest, być może, jeszcze trudniejsza niż miłość. Cały czas kreujemy siebie. Nie sposób być już szczerym, a i mieć poczucie, że ktoś nas naprawdę zna. W każdej rozmowie dokonujemy selekcji myśli.

Właśnie przez taką cenzurę nie można się dobrze zrozumieć, dojść do wniosku, że mimo wielu różnic jesteśmy do siebie podobni.

– Przecież nie ma osoby, która nie bałaby się cierpienia i nie chciałaby się czuć szczęśliwa. Gdybyśmy tak wszyscy pomyśleli o sobie z wzajemnością, przestalibyśmy na siebie warczeć i krzyczeć.

Zdanie, które zaraz wypowie Nosowska, warto sobie wziąć do serca.

– Chyba zwariowałam na stare lata, ale w życiu naprawdę chodzi o to, żeby być dobrym. Dlatego walczę z tym, żeby nie oceniać innych, nie przyczepiać się, nie węszyć złych intencji. Nawet jak mi dopiekają, myślę sobie, że nie warto odwdzięczać się złymi emocjami. To jest ciekawe wyzwanie: nie odpowiedzieć takim samym złem.

Nadstawić drugi policzek?

– Otóż to!

Zdaniem Nosowskiej agresja bierze się stąd, że ludzie nie lubią samych siebie, nie są też pewni siebie. Wtedy wyładowują frustracje w niepotrzebnych starciach.

– Wszystko się sprowadza do tego, żeby być dobrym. Dobry nie ocenia, dobry nie podkłada świni, dobry niesie pomoc. Przy dobrym inni czują się lepiej. Dobry jest dobry!

Dla wielu słuchaczy będzie zaskoczeniem, że co najmniej kilka piosenek na nowej płycie Hey jest poświęconych śmierci. Nosowska śpiewa: „W źrenicy tak pełnej żywej mgły/Nie ma nic...”.

– Śmierć to jest ważny temat. A nie? Odkąd zaczęłam o niej rozmyślać, mam wrażenie, że jakość mojego życia się zmieniła. Zaczęłam je doceniać. Trochę już jestem na tym świecie i wiem, że magiczna czterdziestka – a zbliża się wielkimi krokami – to nie są już przelewki. Czasu zostało coraz mniej.

Wokalistka Hey oswoiła się z myślą o śmierci, a jednak... nie jest na nią jeszcze gotowa.

– Nie mogłabym powiedzieć, że się dobrze w życiu sprawiłam i godnie wykorzystałam dany mi czas. Gdyby śmierć nadeszła teraz, żałowałabym, że umierając, nie jestem taka fajna, jak mogłam być. Chciałabym na przykład mniej mówić, co brzmi śmiesznie, gdy teraz tyle gadam. Chodzi mi o to, żeby mówić tylko tyle, ile trzeba. A kiedy śmierć nadejdzie – nie jęczeć z żalu spowodowanego utratą tego, co doczesne.

[srodtytul]Tak miało być[/srodtytul]

Na nowej płycie znalazła się piosenka „Umieraj stąd”, będąca wspomnieniem Szczecina, gdzie Nosowska się urodziła, gdzie powstał Hey.

– Szczecin to miejsce, z którym jestem połączona mentalną pępowiną. Kiedy robi mi się smutno, przypominam sobie mój blok z ulicy Miedzianej. To sprawia, że zamiast narzekać, zaczynam siebie besztać: przecież nic nie dawało mi powodów, żeby myśleć o wyjątkowym życiu, a już na pewno nie tak wyjątkowym jak to, które mam. Do szkoły szłam z kluczem na szyi, przez bramę starej kamienicy, takiej z cegłą na wierzchu i liszajem. To była ulica Parkowa, bardzo niebezpieczna. Kiedyś spacerował tamtędy mój chłopak. Wyglądał dość ekstrawagancko i lokalni kolesie zaczęli do niego startować. Ale jeden z nich powiedział: „Eeee, zostawcie go, on jest od tego głupiego psa”, czyli ode mnie, bo ja miałam pieska chow-chow. Zostawili go. Kodeks wtedy jeszcze działał.

Jaką dziewczynką była Nosowska?

– Chyba przestraszoną, a bardzo chciałam być w centrum wydarzeń. Chodziłam do klasy z Agą Kuleszą, tą, która wygrała „Taniec z gwiazdami” i oddała porsche na aukcję Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, i zazdrościłam jej. Ciągnęło mnie do ludzi, ale byłam samotna. Nie miałam przyjaciółki. Dopiero w siódmej, ósmej klasie zostałam dopuszczona do babskiej paczki. Wtedy poczułam się dobrze.

Szczecin zamieszkany przez przesiedleńców bywa nazywany miastem ludzi wydziedziczonych, bez korzeni.

– Nie miałam takiego poczucia. Moja mama urodziła się już w Szczecinie, jej mama pochodziła spod Łomży, a dziadek spod Krakowa. Szukali nowego miejsca dla siebie. Babcia była krawcową, dziadek milicjantem. Ojciec pływał na dalekomorskich statkach.

Nosowska przyznaje, że na kombatanckie medale jej rodzina nie ma szans.

– Jako dziecko obserwowałem, że na zachowanie dzieci miały wpływ postawy rodziców, najogólniej rzecz ujmując, opozycyjne, a potem solidarnościowe. Zazdrościłam im tego. Mój dom nie miał takiej tradycji. Ojciec nie był zwolennikiem systemu, ale zachowywał neutralność. Czułam się eksterytorialnie, jak Szwajcaria. Choć nie do końca. Mój wujek pracował w stoczni. Pamiętam taką noc, kiedy w czasie pierwszej „Solidarności” został na strajk. Ciocia płakała, stałyśmy w oknie, patrzyłyśmy, co będzie. Ale pamiętam też, że nasz kolega z klasy, którego ojciec był milicjantem, miał przerąbane. Byłam przeciwko tym, którzy go gnoili. Kiedy syn pytał mnie ostatnio, jaka byłam w szkole, odpowiedziałam, że nie wstydziłam się tego, że nie należałam do grupy najsilniejszych, najbardziej atrakcyjnych. Potrafiłam wyciągnąć rękę do niechcianej osoby, sama ryzykując odrzucenie.

Dzieciństwo z ojcem marynarzem to trudna historia.

– Nie było go przez pół roku, przez rok. Mama jeździła do taty w odwiedziny, gdy zawijał gdzieś do portu. Do Amsterdamu, raz poleciała nawet do Ameryki. Pielęgnowali swoje relacje. A ja? Miałam lalki Barbie, miałam lego, ale ojca brakowało. Kiedyś bardzo się przeciwko temu buntowałam. Potem, zamiast koncentrować się na sobie, zaczęłam myśleć, co on czuł. Od dziecka chciał być marynarzem. Nie poznawałam go, kiedy wracał. To był jakiś pan, dopóki się nie oswoiłam. A trudno było, bo na mnie pohukiwał. To był człowiek zasad. W pracy go przez to nie lubiano. Dziś nie chowam do niego urazy. Kocham moich rodziców, bo z nich jestem. Nie chciałabym też cofnąć czasu, żeby wprowadzić korekty do swojego życiorysu. Całość tworzą wszystkie jego elementy. Wszystko było potrzebne. Tak miało być.

[srodtytul]Niechęć do limuzyn[/srodtytul]

Kiedy Hey zaczynało karierę w 1992 r., podczas ich halowych koncertów w powietrzu fruwały balony, muzycy jeździli limuzynami. Ameryka!

– To były pomysły wytwórni. Ja się tego bardzo wstydziłam. Nadal nie nabrałam cech, które pozwoliłyby mi się czuć dobrze w sytuacjach limuzynowych. Rozhulanie i blichtr krępują mnie. Pamiętam, jak menedżerka Katarzyna Kanclerz wsadziła nas do kabrioletu. Pojechaliśmy nim na podpisywanie płyt. Siedziałam ze wzrokiem wbitym w podłogę, marząc, żeby ten koszmar wreszcie się skończył. Nawet gdybym wygrała milion w totolotka, nie kupiłabym sobie wypasionego samochodu i nie nosiłabym futer.

Hey jako jedna z nielicznych polskich grup uniknęła nałogów, afer, skandali.

– Jest milion okazji, żeby się w muzycznym środowisku zepsuć, zniszczyć, nadwątlić. Ale my chyba jesteśmy normalnymi, zwykłymi ludźmi. To także sprawa pokoleniowa. Dla nas nagranie kasety w studenckim radiu z dorobioną chałupniczo okładeczką było czymś. Dziś młodzi są kuszeni i zasysani przez nowy system. Nie marzą o graniu, tylko o tym, żeby być sławnymi. Nie mieliśmy takiej potrzeby. Zapewniam. Nigdy.

Pierwsze dwie płyty Hey „Fire” i „Ho” to legenda polskiego rocka. Ale kiedy się ich słucha po latach, brzmią chwilami naiwnie.

– To są nasze korzenie. Urocze nagrania z czasów, kiedy byliśmy młodzi. Próbujemy grać niektóre tamte piosenki, ale już inaczej.

Kasia wspomina moment, kiedy Piotr Banach, pierwszy lider zespołu, powiedział: „Kochani, młodzieńcza energia już nam nie wystarczy. Nie jesteśmy już tacy młodzi jak na początku. Teraz naprawdę trzeba zacząć pracowac!”.

– Zdziwił nas. A miał rację. Nasza płyta „Stop” jest chyba najgorszą w Polsce. Brzmi obrzydliwie, teksty są fatalne. Zaraz potem Piotr odszedł z zespołu. Wtedy mieliśmy do niego żal, a dziś się śmiejemy, że zszedł ze statku, który miał za chwilę zacząć tonąć.

Odszedł założyciel, kompozytor, lider.

– To był trudny moment, ale mieliśmy ogromną chęć udowodnienia zarówno Piotrowi, jak i sobie, że Hey będzie grał dalej. Poczuliśmy wiatr w żaglach, zapraszając Pawła Krawczyka. Był jedyną osobą, która mogła nam pomóc.

Dziś wielu fanów Hey nie pamięta, że był inny skład niż z Krawczykiem.

Miesiąc temu na imprezie jednej z komercyjnych rozgłośni. Kora Jackowska i Kamil Sipowicz pozują paparazzim. Flesze oślepiają wszystkich w promieniu dziesięciu metrów. – Cześć – przekrzykuje hałas i gwar rozmów Kasia Nosowska. Jestem mocno zdziwiony, bo gwiazdy raczej czekają, żeby zgłosić się na audiencję przy stoliku i powiększyć grono wyznawców. Wokalistka Hey zachowuje się naturalnie. – Za miesiąc wydajemy płytę – zagaduje i robi pełną tajemniczości minę. – Ciekawe co o niej sobie pomyślisz?

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Polska przetrwała, ale co dalej?
Materiał Promocyjny
Z kartą Simplicity można zyskać nawet 1100 zł, w tym do 500 zł już przed świętami
Plus Minus
„Septologia. Tom III–IV”: Modlitwa po norwesku
Plus Minus
„Dunder albo kot z zaświatu”: Przygody czarnego kota
Plus Minus
„Alicja. Bożena. Ja”: Przykra lektura
Materiał Promocyjny
Najszybszy internet domowy, ale także mobilny
Plus Minus
"Żarty się skończyły”: Trauma komediantki
Materiał Promocyjny
Polscy przedsiębiorcy coraz częściej ubezpieczeni