– Wszystko się sprowadza do tego, żeby być dobrym. Dobry nie ocenia, dobry nie podkłada świni, dobry niesie pomoc. Przy dobrym inni czują się lepiej. Dobry jest dobry!
Dla wielu słuchaczy będzie zaskoczeniem, że co najmniej kilka piosenek na nowej płycie Hey jest poświęconych śmierci. Nosowska śpiewa: „W źrenicy tak pełnej żywej mgły/Nie ma nic...”.
– Śmierć to jest ważny temat. A nie? Odkąd zaczęłam o niej rozmyślać, mam wrażenie, że jakość mojego życia się zmieniła. Zaczęłam je doceniać. Trochę już jestem na tym świecie i wiem, że magiczna czterdziestka – a zbliża się wielkimi krokami – to nie są już przelewki. Czasu zostało coraz mniej.
Wokalistka Hey oswoiła się z myślą o śmierci, a jednak... nie jest na nią jeszcze gotowa.
– Nie mogłabym powiedzieć, że się dobrze w życiu sprawiłam i godnie wykorzystałam dany mi czas. Gdyby śmierć nadeszła teraz, żałowałabym, że umierając, nie jestem taka fajna, jak mogłam być. Chciałabym na przykład mniej mówić, co brzmi śmiesznie, gdy teraz tyle gadam. Chodzi mi o to, żeby mówić tylko tyle, ile trzeba. A kiedy śmierć nadejdzie – nie jęczeć z żalu spowodowanego utratą tego, co doczesne.
[srodtytul]Tak miało być[/srodtytul]
Na nowej płycie znalazła się piosenka „Umieraj stąd”, będąca wspomnieniem Szczecina, gdzie Nosowska się urodziła, gdzie powstał Hey.
– Szczecin to miejsce, z którym jestem połączona mentalną pępowiną. Kiedy robi mi się smutno, przypominam sobie mój blok z ulicy Miedzianej. To sprawia, że zamiast narzekać, zaczynam siebie besztać: przecież nic nie dawało mi powodów, żeby myśleć o wyjątkowym życiu, a już na pewno nie tak wyjątkowym jak to, które mam. Do szkoły szłam z kluczem na szyi, przez bramę starej kamienicy, takiej z cegłą na wierzchu i liszajem. To była ulica Parkowa, bardzo niebezpieczna. Kiedyś spacerował tamtędy mój chłopak. Wyglądał dość ekstrawagancko i lokalni kolesie zaczęli do niego startować. Ale jeden z nich powiedział: „Eeee, zostawcie go, on jest od tego głupiego psa”, czyli ode mnie, bo ja miałam pieska chow-chow. Zostawili go. Kodeks wtedy jeszcze działał.
Jaką dziewczynką była Nosowska?
– Chyba przestraszoną, a bardzo chciałam być w centrum wydarzeń. Chodziłam do klasy z Agą Kuleszą, tą, która wygrała „Taniec z gwiazdami” i oddała porsche na aukcję Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, i zazdrościłam jej. Ciągnęło mnie do ludzi, ale byłam samotna. Nie miałam przyjaciółki. Dopiero w siódmej, ósmej klasie zostałam dopuszczona do babskiej paczki. Wtedy poczułam się dobrze.
Szczecin zamieszkany przez przesiedleńców bywa nazywany miastem ludzi wydziedziczonych, bez korzeni.
– Nie miałam takiego poczucia. Moja mama urodziła się już w Szczecinie, jej mama pochodziła spod Łomży, a dziadek spod Krakowa. Szukali nowego miejsca dla siebie. Babcia była krawcową, dziadek milicjantem. Ojciec pływał na dalekomorskich statkach.
Nosowska przyznaje, że na kombatanckie medale jej rodzina nie ma szans.
– Jako dziecko obserwowałem, że na zachowanie dzieci miały wpływ postawy rodziców, najogólniej rzecz ujmując, opozycyjne, a potem solidarnościowe. Zazdrościłam im tego. Mój dom nie miał takiej tradycji. Ojciec nie był zwolennikiem systemu, ale zachowywał neutralność. Czułam się eksterytorialnie, jak Szwajcaria. Choć nie do końca. Mój wujek pracował w stoczni. Pamiętam taką noc, kiedy w czasie pierwszej „Solidarności” został na strajk. Ciocia płakała, stałyśmy w oknie, patrzyłyśmy, co będzie. Ale pamiętam też, że nasz kolega z klasy, którego ojciec był milicjantem, miał przerąbane. Byłam przeciwko tym, którzy go gnoili. Kiedy syn pytał mnie ostatnio, jaka byłam w szkole, odpowiedziałam, że nie wstydziłam się tego, że nie należałam do grupy najsilniejszych, najbardziej atrakcyjnych. Potrafiłam wyciągnąć rękę do niechcianej osoby, sama ryzykując odrzucenie.
Dzieciństwo z ojcem marynarzem to trudna historia.
– Nie było go przez pół roku, przez rok. Mama jeździła do taty w odwiedziny, gdy zawijał gdzieś do portu. Do Amsterdamu, raz poleciała nawet do Ameryki. Pielęgnowali swoje relacje. A ja? Miałam lalki Barbie, miałam lego, ale ojca brakowało. Kiedyś bardzo się przeciwko temu buntowałam. Potem, zamiast koncentrować się na sobie, zaczęłam myśleć, co on czuł. Od dziecka chciał być marynarzem. Nie poznawałam go, kiedy wracał. To był jakiś pan, dopóki się nie oswoiłam. A trudno było, bo na mnie pohukiwał. To był człowiek zasad. W pracy go przez to nie lubiano. Dziś nie chowam do niego urazy. Kocham moich rodziców, bo z nich jestem. Nie chciałabym też cofnąć czasu, żeby wprowadzić korekty do swojego życiorysu. Całość tworzą wszystkie jego elementy. Wszystko było potrzebne. Tak miało być.
[srodtytul]Niechęć do limuzyn[/srodtytul]
Kiedy Hey zaczynało karierę w 1992 r., podczas ich halowych koncertów w powietrzu fruwały balony, muzycy jeździli limuzynami. Ameryka!
– To były pomysły wytwórni. Ja się tego bardzo wstydziłam. Nadal nie nabrałam cech, które pozwoliłyby mi się czuć dobrze w sytuacjach limuzynowych. Rozhulanie i blichtr krępują mnie. Pamiętam, jak menedżerka Katarzyna Kanclerz wsadziła nas do kabrioletu. Pojechaliśmy nim na podpisywanie płyt. Siedziałam ze wzrokiem wbitym w podłogę, marząc, żeby ten koszmar wreszcie się skończył. Nawet gdybym wygrała milion w totolotka, nie kupiłabym sobie wypasionego samochodu i nie nosiłabym futer.
Hey jako jedna z nielicznych polskich grup uniknęła nałogów, afer, skandali.
– Jest milion okazji, żeby się w muzycznym środowisku zepsuć, zniszczyć, nadwątlić. Ale my chyba jesteśmy normalnymi, zwykłymi ludźmi. To także sprawa pokoleniowa. Dla nas nagranie kasety w studenckim radiu z dorobioną chałupniczo okładeczką było czymś. Dziś młodzi są kuszeni i zasysani przez nowy system. Nie marzą o graniu, tylko o tym, żeby być sławnymi. Nie mieliśmy takiej potrzeby. Zapewniam. Nigdy.
Pierwsze dwie płyty Hey „Fire” i „Ho” to legenda polskiego rocka. Ale kiedy się ich słucha po latach, brzmią chwilami naiwnie.
– To są nasze korzenie. Urocze nagrania z czasów, kiedy byliśmy młodzi. Próbujemy grać niektóre tamte piosenki, ale już inaczej.
Kasia wspomina moment, kiedy Piotr Banach, pierwszy lider zespołu, powiedział: „Kochani, młodzieńcza energia już nam nie wystarczy. Nie jesteśmy już tacy młodzi jak na początku. Teraz naprawdę trzeba zacząć pracowac!”.
– Zdziwił nas. A miał rację. Nasza płyta „Stop” jest chyba najgorszą w Polsce. Brzmi obrzydliwie, teksty są fatalne. Zaraz potem Piotr odszedł z zespołu. Wtedy mieliśmy do niego żal, a dziś się śmiejemy, że zszedł ze statku, który miał za chwilę zacząć tonąć.
Odszedł założyciel, kompozytor, lider.
– To był trudny moment, ale mieliśmy ogromną chęć udowodnienia zarówno Piotrowi, jak i sobie, że Hey będzie grał dalej. Poczuliśmy wiatr w żaglach, zapraszając Pawła Krawczyka. Był jedyną osobą, która mogła nam pomóc.
Dziś wielu fanów Hey nie pamięta, że był inny skład niż z Krawczykiem.