„Był historykiem największego formatu, publicznym intelektualistą w starym stylu oraz – pod wieloma względami – bardzo odważnym człowiekiem” – napisał 6 sierpnia, w dniu śmierci Tony’ego Judta, na swej internetowej stronie „Time”. Jeszcze za życia tak właśnie bardzo często go przedstawiano – jako człowieka odważnego. Bo nie bał się mówić publicznie rzeczy, których większość amerykańskich intelektualistów mówić by się obawiała ze względu na polityczną poprawność.
Pisałem kiedyś artykuł o krytyce środowisk żydowskich, jaka w początkach kampanii wyborczej spadła na Baracka Obamę za to, że korzystał z doradztwa Zbigniewa Brzezińskiego. Wiele środowisk żydowskich w Ameryce od dawna ma złe zdanie o profesorze Brzezińskim. Nie mogłem jednak znaleźć nikogo, kto chciałby wyjaśnić mi „on the record” – dlaczego. Uczynił to dopiero Judt. – Brzeziński jest z pochodzenia Polakiem, Europejczykiem, a to, jak sam się przekonałem, będąc Brytyjczykiem, daje w oczach krytyków podstawę do oskarżeń o skłonności do antysemityzmu – wyjaśnił ze swym charakterystycznym wyspiarskim akcentem. W ustach nowojorskiego intelektualisty, tym bardziej żydowskiego pochodzenia, ta prosta prawda brzmiała niemal szokująco. Ale to właśnie był cały Tony Judt, „heretyk o dobrych manierach”, umysł podążający własnymi ścieżkami.
Dla niego nie istniała kwestia odwagi, lecz obowiązku. Uważał, że moralnym obowiązkiem intelektualisty jest nieustanne stawianie trudnych pytań, kwestionowanie prawd powszechnie przyjętych – szczególnie w jego własnym środowisku, wśród intelektualistów. Dlatego był Żydem, który krytykował Izrael, liberałem, który nie zostawiał suchej nitki na liberałach, Amerykaninem z wyboru, który należał do najgłośniejszych krytyków amerykańskiego sposobu życia i myślenia o społeczeństwie. I wreszcie umierającym, który bez ogródek opowiadał o umieraniu – społeczeństwu, które śmierć woli zamykać w hollywoodzkich banałach.
– Jeśli moje stanowisko moralne można nazwać archimedejskim, to przede wszystkim dlatego, że nazywam rzeczy po imieniu, nie dbając o to, jakie będą następstwa i czy obrażę swych przyjaciół i politycznych sojuszników — oznajmił kiedyś. Rzeczywiście, w obrażaniu przyjaciół i sojuszników – nie tonem wypowiedzi, bo rzadko zdarzało mu się wyjść z roli brytyjskiego stoika, lecz zawartymi w niej treściami – zapewne nie miał sobie równych w świecie nowojorskich elit intelektualnych.
[srodtytul]Piewca równości[/srodtytul]
Dwa lata temu lekarz przekazał mu diagnozę, która była wyrokiem. Choroba Lou Gehriga – rzadkie i nieuleczalne schorzenie układu nerwowego, które sprawia, że człowiek stopniowo, milimetr po milimetrze, ale w sposób nieuchronny i nieodwracalny traci kontrolę nad swym ciałem. W końcu nie jest w stanie nawet sam oddychać czy przełykać.