Marek Nowakowski o swoich latach studenckich

Rozpoczynamy druk nowego cyklu wspomnieniowego, w którym Marek Nowakowski powraca do lat studiów i odwilży w latach 50. Następne odcinki w kolejnych numerach PlusaMinusa

Publikacja: 11.09.2010 01:01

Marek Nowakowski o swoich latach studenckich

Foto: Rzeczpospolita, Andrzej Krauze And Andrzej Krauze

Studia przekroczą niebawem półmetek. Jeszcze sesja jesienna i trzeci rok. Należało zawczasu wybrać temat pracy magisterskiej. Najłatwiejsze było prawo rolne. Takie panowało przekonanie wśród studentów najmniej ambitnych i już od początku minimalnie zaangażowanych w pragnienie osiągnięcia kariery prawniczej. Także wcale niewykazujących najmniejszego zainteresowania dla problematyki agrarnej. Istotny był jedynie kolejny przekroczony szczebel w postaci egzaminu i oceny w indeksie.

Profesor, kierownik katedry, były minister czegoś tam, bodaj sprawiedliwości, wymagał jedynie wiernego trzymania się nauki przedmiotu zawartej w skrypcie jego wykładów. Literaturę pomocniczą w tym zakresie należało sprowadzić do kilku książek, okraszając to obficie interpretacją ideologiczną. Na przykład wykazać wyższość gospodarki kolektywnej nad indywidualną. Albo skuteczność centralnego planowania w uzyskiwaniu płodów rolnych. Ilustracją jeszcze mogły być osiągnięcia ZSRR w rekordowych zbiorach bawełny na pustynnych obszarach Uzbekistanu, Tadżykistanu zamienionych przez zbiorową mądrość w żyzne pola.

Profesor-minister (bo tak go niektórzy uniżenie tytułowali) egzaminował bez nadmiernych wymagań, znudzony, nieobecny. Uczelnia to była dla niego stacja tymczasowa, oczekiwał zapewne na jakieś stanowisko rządowe. Jeszcze było kilka takich ulgowych kierunków specjalizacji. Choćby prawo pracy. Bez szczególnego wysiłku można było przebrnąć przez ostatni etap. Chłonna pamięć wciąż mnie nie zawodziła i brałem pod uwagę najmniej skomplikowane dziedziny prawniczych nauk potrzebne do ukoronowania studiów w postaci magisterium. Miałem w indeksie znaczną ilość ocen dobrych i bardzo dobrych. Przede wszystkim z takich nauk, jak ekonomia polityczna, podstawy marksizmu-leninizmu, prawo państwowe.

Nie tylko zresztą z tych wodolejskich, rozbełtanych w specyficznym żargonie, z którym z łatwością dawałem sobie radę, mając w zapasie ideologiczno-propagandową erudycję pozyskaną w aktywie ZHP dzielnicy Ochota. Również z tych ściśle jurystycznych i historycznych teorii państwa i prawa, prawa karnego, rzymskiego, historii prawa polskiego i powszechnego otrzymywałem oceny bez poprawek. Dawne zamiłowanie do lektury Encyklopedii Orgelbranda, wydawnictw Arcta, Trzaski, Everta i Michalskiego, starych ksiąg historycznych Szajnochy, Kalinki, Korzona, Seignobosa pozostawiły wiele wiadomości w głowie. Wciąż do nich sięgałem.

Ale to było zainteresowanie prywatne, rodzaj sztuki dla sztuki. Prawdę mówiąc, wcale mnie to studiowanie z myślą o konkretnym zawodzie nie pociągało. Traktowałem zdobywanie ocen i przechodzenie z roku na rok jako grę sportową, hazard. Magister prawa, i co dalej. Tego nie wiedziałem. Nie czułem żadnej iskry powołania. Prokurator, praktyka sędziowska, aplikant adwokacki. Wszyscy oni spełniali podzieloną na trzy głosy rolę wyznaczoną im przez władzę. Najwięcej pozorów niezawisłości zachował adwokat. Ale i tak mocno ograniczony, bronił swego klienta tylko do pewnego stopnia. Często zamieniał się w pomocnika prokuratora. Papuga, kłamczuch, nap... morda. Sięgałem do żargonu kryminalistów i wyszydzałem palestrę. Żadna z tych specjalności nie wchodziła w rachubę. Nie wyłoniła się żadna perspektywa. Starsza moja siostra skończyła prawo i pracowała w arbitrażu gospodarczym jako radca. Schroniła się tam, kalkulując słusznie, że w tej pracy najmniej ją dotknie bicz ideologii. Nie wymagali przynależności do partii, pracowali wraz z nią przedwojenni prawnicy. Poszła na minimalizm, siedziała w bezpiecznej niszy. Ale co to za perspektywa! Muł, nuda, urzędniczy kierat. Problem zwieńczenia studiów tytułem magistra dręczył nieznośnie.

Rodzice bardzo szanowali wyższe wykształcenie. Mówili o tym z uroczystą atencją. Nobilitacja, kariera. Dawne, puste pojęcia. Ojciec nieudolnie naśladował z retoryczną swadą niegdysiejszych orłów palestry, Berensona, Nowodworskiego, Patka, Ettingera. Opowiadał o procesie hrabiego Bispinga, Gorgonowej, Umińskiej. Myślał kategoriami przedwojennymi. Tak nabożnie wymieniał rozmaite tytuły, stopnie naukowe. – Dysertacja doktorska – mówił o jakimś matematyku. – Wyobraź sobie, w tak młodym wieku! Wspominał swoich wykładowców z Wolnej Wszechnicy. Profesora czy docenta, z którym był w kompanii ochotników podczas wojny 1920 roku. Odbywali musztrę na poligonie i sierżant-zupak wyżywał się na niezdarnym, roztargnionym szeregowcu z tytułem naukowym. – Powstań, padnij! – ryczał. – To jest wojsko! A nie żadne tam dyrdymały!

Ojciec chichotał, choć zarazem bardzo był oburzony brakiem szacunku prostaka dla uczonego. Matka najchętniej opowiadała o wuju, sędzi i rejencie, absolwencie uniwersytetu w Dorpacie. Był dla niej modelowym wzorcem kariery prawniczej. Przykładem wspaniałych osiągnięć i szacunku, jakim go darzono. Tak na dwa głosy podtrzymywali mnie na duchu. Pozostawałem absolutnie niewzruszony. Traktowałem studia jako ciężar, balast, który pragnąłem jak najprędzej zrzucić z pleców. Dać wreszcie staruszkom upragniony prezent: synek wyrusza w świat z cenzusem wyższego wykształcenia. Wstydu nie przynosi. Wyszedł na ludzi. Miałem do całej tej sprawy stosunek mocno niefrasobliwy. Przyszłość wydawała mi się nieodgadnioną tajemnicą.

Podczas letnich wakacji zatrudniłem się na budowie. Pomagałem znajomemu, który prowadził strzelnicę na praskim przedmieściu. Te wieczory, kiedy z Frankiem kończyliśmy robotę. Gasiliśmy światło. Siadaliśmy na skrzynce i paliliśmy papierosy. Właściciel strzelnicy opowiadał o swoim burzliwym życiu kominiarza, murarza, drwala, odpustowego handlarza dewocjonaliami. Posiadł wiele przeróżnych zawodów i każdy po jakimś czasie porzucał, szukając innego zajęcia. Wtedy, słuchając go, czułem się naprawdę wolny i tyle nieznanego przede mną! Jeszcze nie nadszedł moment wyboru drogi. Miałem już kilka etapów doświadczeń za sobą. Więc i ten nie będzie ostateczny.

Choć czasem jednak zadawałem sobie pytania – kim będę? Nie znajdowałem odpowiedzi. Uśmierzałem niepokój obrzydzaniem wytyczonej przez studia drogi. Przecież w domu szeptem mówiono o sądach wojskowych i tam sędzia, prokurator i obrońca byli marionetkami. Wyrok był z góry ustalony i bełkot artykułów i paragrafów kodeksu stanowił tylko grę pozorów, pustą elokwencję jurysprudencji. Te togi, birety, złote łańcuchy...

– Maskarada sprawiedliwości – jak mawiał przyjaciel rodziców, przedwojenny ułan i mecenas, pan W.

Właściwie lata studenckie były jakimś oczekiwaniem, przedsionkiem. Przedsionkiem czego? Oczekiwaniem na co? Nie wiedziałem. Przede mną rozpościerała się mgławica, chaos. Mój doświadczony znajomek Franek, właściciel strzelnicy na Miedzianej, nie odwodził mnie od studiów.

– Jak już zacząłeś – powiedział – to skończ. Taki glejt może się przydać. Na przykład gliniarze chcą się do ciebie przyczepić... A ty wyciągasz swoje białko, czyli legitymację, i już inaczej na ciebie patrzą. Student! – poklepał mnie po ramieniu i uśmiechnął się pokrętnie.

Pokiwałem głową bez entuzjazmu. Dotychczasowe obserwacje utwierdzały w przekonaniu, że hodowlą prawników steruje władza, mają wiernie wykonywać jej polecenia. To przekonanie towarzyszyło mi od pierwszego roku studiów. Jednak nie uważałem tych lat za stracone. Dużo intensywnych przeżyć, nowych znajomości. Był to czas ponury, nazywany później po Październiku „okresem błędów i wypaczeń”, ściślej mówiąc jego faza schyłkowa, rozluźniona nieco śmiercią Stalina.

Uniwersytet stanowił poligon kształtowania inteligencji potrzebnej do budowy socjalizmu. W każdą dziedzinę nauki wdzierała się ideologia ślepo uznawana za jedyną interpretację wszystkich zjawisk od materialnych po duchowe. Byt określał świadomość i najgorliwsi z profesorów, docentów i asystentów prześcigali się w marksistowskiej nowomowie. Wpajano nam wieczystą przyjaźń ze Związkiem Radzieckim, kierowniczą rolę partii jako awangardy narodu. Pouczano nieustannie o wyższości ustroju socjalistycznego nad kapitalistycznym. Nakazywano czujność i wskazywano na złowrogie zagrożenia ze strony imperializmu, reakcji, podżegaczy wojennych. Oni byli kosmopolitami, my zaś internacjonalistami. Oni mordowali w imię krociowych zysków, my budowaliśmy szczęśliwe życie dla ludzi pracy. Oni straszyli bombą atomową, nad nami unosił się gołąbek pokoju. Zalewała ta mowa zewsząd, z gazet, radia, książek, przemówień. Często odbywały się masówki, akademie z rozmaitych okazji i chóralnie wyrażaliśmy jednomyślność, potępialiśmy lub aprobowaliśmy.

Ale pod tą skorupą strachu i karnego podporządkowania często zdarzały się rozmaite zakłócenia, przebiegały jakieś niekontrolowane prądy, powstawały wiry. Żywioł ludzki dawał znać o sobie zdrowym rozsądkiem, odruchami gniewu, protestu.

Na naszym roku studenci byli silnie zróżnicowani, choć pozornie wydawali się jednolitą masą przestrzegającą pilnie obowiązujących rytuałów i reguł gry. Byłem już wtedy zupełnie wyleczony ze szczenięcej infekcji komunizmem po kilkuletnim pobieraniu nauk w światku kryminalistów, którego hermetyczna odrębność zespolona z kultem przedwojennej tradycji wydawała się jedyną enklawą wolności w ciasnym, zunifikowanym obszarze oficjalnego życia. Nosiłem w sobie cały kodeks zachowań więzienno-złodziejskich, traktując jego wskazania jako najważniejszy drogowskaz.

Dużo w tym było młodzieńczej naiwności, żywiołowego buntu. Ale jeszcze coś więcej. Posiadłem głęboką niewiarę wobec obowiązującej doktryny i praktyki zeń wynikającej. Była dla mnie obszarem niewoli, dyktatu, przemocy. W tłumie studentów czułem się człowiekiem inaczej i głębiej niż oni doświadczonym. Miałem swój sekret. Klucze do innego królestwa. Zupełnie im nieznanego, anarchicznego, skrytego głęboko w ciemnych matecznikach pod pokrywą oficjum. Snując się korytarzami budynku seminaryjnego, stemplując indeks w dziekanacie, podążając dziedzińcem do biblioteki, wiedziałem, że w każdej chwili mogę przenieść się gdzie indziej i usłyszeć inną mowę, pogrążyć się w innym świecie. Romantyczny, przygodowy sztafaż dodawał temu wtajemniczeniu tyle uroku! Podnosił na duchu. Różne lektury połykane chaotycznie. Opisy ludzkich zmagań, samotni żeglarze, korsarze, sir Francis Drake, kapitan Cook, niezłomni heroldowie wolności, Garibaldi, Bakunin czyniły rzecz podniesioną do wyższej rangi. Był to zapewne infantylizm, naiwna egzaltacja. Ale dodawały czaru.

Siłą rzeczy to przypadkowo wybrane prawo (przypadkowo, uznałem bowiem, że ten kierunek studiów nie sprawi mi istotnej trudności) stało się marginesem mojego życia. Mogłem zachować dystans, żadnego cyrografu nie podpisałem. Przebywałem gościnnie na Wydziale Prawa Uniwersytetu Warszawskiego i w każdej chwili mogłem opuścić szacowne historyczne mury tej Alma Ater.

Niefrasobliwość w myśleniu o realnej przyszłości dawało zaplecze w postaci domu rodzinnego. Rodzice ze swoich skromnych pensji nauczycielskich zapewniali mi utrzymanie. Potrzeby miałem niewygórowane i troski materialne wcale mi nie dokuczały. Mogłem więc rzucić się w wir niczym nieograniczonego działania. Ruszyć na Pragę, Annopol, Targówek, pogrążyć się w kipieli bazarów, melin, starych kamienic i żyć, żyć aż do zatraty tchu. Wymykałem się zatem z co bardziej nudnych ćwiczeń czy wykładów i szedłem na skarpę za Pałacem Kazimierzowskim. Patrzyłem stamtąd na ulice i domy Powiśla. Miasto było tuż. To były moje medytacje. Oczyszczające. Przypominały o zapleczu. Posiadałem zaplecze.

Nasz rocznik akademicki był bardzo różnorodny. Także ze względu na wiek; bywali wędrowcy po różnych wydziałach, od medycyny po historię sztuki, niektórzy naprawdę wieczni studenci, nieraz z powodu uniknięcia obowiązku służby wojskowej, inni studia przerwali z różnych przyczyn osobistych i po latach wrócili. Jeden taki o posrebrzanych siwizną skroniach wyglądał na profesora; bardzo się starał, jakby chciał nadrobić stracony czas. Trochę młodzieży ze wsi, środowisk robotniczych, aktywiści organizacji młodzieżowych, absolwenci przyśpieszonych kursów maturalnych, fanatycy obowiązującej doktryny, wychowankowie władzy ludowej. Na takich należało uważać. Wykazywali niebezpieczną gorliwość ślepo wierzących. Niepotrzebne zwierzenia mogły zaszkodzić.

Oprócz rzucających się w oczy nadgorliwców byli studenci wywodzący się z dawnej inteligencji, dzieci przedwojennych prawników, urzędników, kupców i rzemieślników. Oni nie przejawiali nadmiernego oddania ideowego, raczej próbowali dostosować się do wymogów czasu z pobudek praktycznych. Chcieli zdobyć wykształcenie, zawód i żyć sobie spokojnie. Byli wreszcie tacy, których spowijała co najmniej aura dwuznaczności, oddelegowani z aparatu partyjnego, organów bezpieki celem zdobycia wyższego wykształcenia. Doskonalili się, ażeby zająć wyższe, bardziej odpowiedzialne stanowiska państwowe. Znacznie starsi od nas, trzymali się razem, przyswajanie wiedzy teoretycznej przychodziło im z trudnością. Niektórzy wykładowcy i egzaminatorzy stosowali wobec nich wyraźną taryfę ulgową. Wśród tych wszystkich studentów przybyłych na uczelnię z różnych stron i przyczyn musieli się oczywiście znajdować tacy, którzy spełniali obowiązki donosicieli. Bądź to etatowo, bądź z osobistej gorliwości. Szeptano pokątnie. – Uważaj! – wskazywano na kogoś.

Rozmowy się urywały. Trzymaliśmy język na uwięzi. Tak czujnie wystrzegaliśmy się pewnego reemigranta z Francji, elokwentnego kolegi, który zasiadał w komitecie wydziałowym partii. Cała jego rodzina pracowała na Koszykowej. Wiedzieliśmy, co mieści się w kompleksie gmachów przy zbiegu ulicy Koszykowej z Alejami Ujazdowskimi. To ministerstwo, szczególnie jego piwnice, cieszyło się złą sławą. Przez pewien czas pokaźny odcinek ulicy w sąsiedztwie ministerstwa ogrodzony został szlabanami, stali tam mundurowi wartownicy z pepeszami. O bezpiece mówiło się tylko w najbardziej zaufanym gronie koleżeńskim. Przekazywaliśmy sobie wiedzę naszych rodziców, ludzi starszych. W różnych okolicznościach nasłuchaliśmy się opowieści o aresztach, śledztwach, egzekucjach, zsyłkach na Sybir. Byliśmy oswojeni z przemocą. Przyzwyczajeni do kłamstwa. Respektowanie narzuconych praw bez względu na prawdę, rację, sprawiedliwość. Taka była nasza codzienność.

Próbuję przypomnieć siebie tamtego i zastanawiam się, jak przyjmowałem istniejący wówczas stan rzeczy. Chyba jako oczywistość. To mi dane było od lat. Tyle że oczywistość nienormalną; cisnęła, uwierała, wymuszała posłuszeństwo. Nie chciałem w tym uczestniczyć i dlatego póki można, ustawiałem się na pozycji wędrowca, nie zakotwiczałem się w żadnym miejscu. Była to taktyka na krótki dystans. Wtedy nie myślałem wcale o długiej perspektywie, planowaniu przyszłości.

W społeczności studenckiej oprócz przyczajonych kapusiów znajdowali się również tacy, co z pobudek ideowych nie zapominali o obowiązku czujności. Dla nich to nie było kapowanie. Tropili wroga, który celowo przeszkadza, utrudnia, psuje maszynerię nowego ładu z takim trudem budowaną przez klasę robotniczą i partię, jej awangardę. Oni naprawdę wierzyli w te slogany; to był ich kodeks etyczny, dekalog. Wróg i jego nikczemne knowania to były dla nich żywe pojęcia. Nie mieli żadnej wątpliwości, po czyjej stronie jest prawda. Zapamiętałem Romka z kursów przyspieszonych. Nos perkaty, pucołowata twarz, płowe włosy i niebieściutkie, szczere oczy. Dobroduszny, koleżeński. Z wstydliwą nieśmiałością dopytywał się o różne pojęcia, terminy, definicje, których nie rozumiał. Bardzo ambitny. Uczył się na pamięć łacińskich sentencji prawniczych. Ciągle mu się myliły, zapominał.

– Za słabą mam głowę – z rozbrajającym uśmiechem rozkładał ręce.

Pokornie przyznawał, że od miejskich, oblatanych chłopaków dzieli go przepaść. Ale nie daj Boże powiedzieć coś niestosownego, kpiącego bądź negatywnego o nastałym ładzie społecznym. Budził się w nim lew. Murem stawał za władzą, ustrojem. Dzięki partii się piął. Dali mu tak wiele. Rozkładał grube, czerwone palce i wyliczał. Rzeczywisty awans społeczny, ułatwioną możliwość zdobycia wyższego wykształcenia. Otwierały się przed nim niebywałe perspektywy. Bardzo był wdzięczny i w jego przekonaniu po wojnie nastała prawdziwa sprawiedliwość społeczna dla ludzi niższego stanu.

Z zainteresowaniem słuchałem opowieści Romka z wiejskiego dzieciństwa. O nocnych wyprawach na raki.

O pieczeniu ziemniaków w polu po wykopkach. O jeździe koniem na oklep. O bocianach, które od lat przylatywały do gniazda na stodole dziadka. Miały nadane imiona i dziadek rozpoznawał je nieomylnie. Kochał swoje rodzinne strony, wrażliwy na piękno pejzażu. Syn wioskowego cieśli najmującego się do sezonowych robót budowlanych. Jego starszy brat pracował w powiatowym urzędzie bezpieczeństwa. – Walczy z reakcją – powiedział twardo i twarz mu tężała. Zwierzył się, że oni we wsi byli w mniejszości. Większość za „leśnymi” po wojnie obstawała. – Leśnymi bandami! – według jego oceny.

Ale my na studiach wcale nie byliśmy jednolitą społecznością entuzjastów powojennych przemian. Dostrzec można było takich, co starannie odizolowali się od rzeczywistości, pilni studenci, wyłącznie zajęci nauką, skąpo cedzili słowa, unikali światopoglądowych dyskusji, politycznych deklaracji. Obrali strategię separacji, pragnęli spokojnie dotrwać do wytyczonego celu. Niekiedy coś się odkrywał za szczelną gardą, prawda o życiu, poglądach, rodowodzie.

Jednego kolegi ojciec służył pod generałem Maczkiem i pozostał na obczyźnie; powiedział o tym dopiero w czasie październikowego wstrząsu w 1956 roku. Innego znów zaginął na wschodzie powieziony do sowieckich łagrów. Był taki Bruno, rodem ze Śląska, zabawnie szprechał gwarą, co raz powtarzał – pieronie! Sierota, ojciec żołnierz Wehrmachtu poległ na froncie w Ardenach, matka uciekła po wojnie na zachód. Wychowywali go dziadkowie, górnicza rodzina z dziada, pradziada. Bruno był przygotowany na każdy dopust boży. Chyba nic by go nie zaskoczyło. Wykazywał się gorliwością wobec poleceń jak automat.

[i]Marek Nowakowski (1935 r.), pisarz, debiutował w 1957 r. Autor m.in. zbiorów opowiadań „Benek Kwiaciarz” i „Książę nocy”, „Raportu o stanie wojennym”, „Powidoków”.

Był współzałożycielem „Zapisu”, pisma drugiego obiegu.[/i]

Studia przekroczą niebawem półmetek. Jeszcze sesja jesienna i trzeci rok. Należało zawczasu wybrać temat pracy magisterskiej. Najłatwiejsze było prawo rolne. Takie panowało przekonanie wśród studentów najmniej ambitnych i już od początku minimalnie zaangażowanych w pragnienie osiągnięcia kariery prawniczej. Także wcale niewykazujących najmniejszego zainteresowania dla problematyki agrarnej. Istotny był jedynie kolejny przekroczony szczebel w postaci egzaminu i oceny w indeksie.

Profesor, kierownik katedry, były minister czegoś tam, bodaj sprawiedliwości, wymagał jedynie wiernego trzymania się nauki przedmiotu zawartej w skrypcie jego wykładów. Literaturę pomocniczą w tym zakresie należało sprowadzić do kilku książek, okraszając to obficie interpretacją ideologiczną. Na przykład wykazać wyższość gospodarki kolektywnej nad indywidualną. Albo skuteczność centralnego planowania w uzyskiwaniu płodów rolnych. Ilustracją jeszcze mogły być osiągnięcia ZSRR w rekordowych zbiorach bawełny na pustynnych obszarach Uzbekistanu, Tadżykistanu zamienionych przez zbiorową mądrość w żyzne pola.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Mistrzowie, którzy przyciągają tłumy. Najsłynniejsze bokserskie walki w historii
Materiał Promocyjny
Wzmocnienie konkurencyjności to kluczowa kwestia w Europie
Plus Minus
„Król Warmii i Saturna” i „Przysłona”. Prześwietlona klisza pamięci
Plus Minus
Gość „Plusa Minusa” poleca. Ryszard Ćwirlej: Odmłodziły mnie starocie
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Polityczna bezdomność katolików
teatr
Mięśniacy, cheerleaderki i wszyscy pozostali. Recenzja „Heathers” w Teatrze Syrena