Zbrodnie włoskich komunistów

Włosi znów śmiertelnie pokłócili się o swoją najnowszą historię, bo do dziś nie potrafili się z nią rozliczyć. Uczciwą refleksję blokuje starcie dwóch hagiografii: o sielance przedwojennego faszyzmu i szlachetnym komunistycznym ruchu oporu

Publikacja: 27.11.2010 00:01

„Biali" partyzanci związani z Partito d'Azione podczas wyzwalania Mediolanu 22 kwietnia 1945 r.

„Biali" partyzanci związani z Partito d'Azione podczas wyzwalania Mediolanu 22 kwietnia 1945 r.

Foto: Getty Images

[i]Korespondencja z Rzymu [/i]

W przyszłorocznym festiwalu San Remo jeden z wieczorów ma być poświęcony historii włoskiej piosenki w związku z obchodami 150-lecia Włoch. RAI powierzył funkcję dyrektora programowego i konferansjera wielkiej gwieździe estrady Gianniemu Morandiemu, a ten ogłosił, że uczestnicy głównego konkursu oprócz nowej piosenki będą musieli zaśpiewać jeden stary przebój, na przykład pieśń komunistycznych partyzantów „Bella ciao”. Dyrektor artystyczny Gianmarco Mazzi rzucił, że może być również hymn faszystów „Giovinezza” i rozpętało się piekło.

Politycy, związkowcy, intelektualiści i lewicowi publicyści uznali, że to konstytucyjnie zabroniona we Włoszech apologia faszyzmu. W ramach protestów wzywano do bojkotu festiwalu przez wszystkich miłujących wolność i demokrację. Zatrzęsło się też po drugiej stronie barykady, gdzie uznano, że w takim razie nie wolno również śpiewać w San Remo "Bella Ciao", bo to apologia drugiego totalitaryzmu. Dyrekcja RAI, by położyć kres dramatycznie eskalującym sporom, salomonowym wyrokiem zakazała wykonywania na festiwalu obu pieśni.

[srodtytul]Gdy odwaga staniała[/srodtytul]

Spór znów przypomniał o starych i nigdy niezagojonych ranach. Między innymi dlatego, że o zbrodniach faszyzmu we Włoszech napisano już wszystko, a prawda o krwawych poczynaniach komunistów i ich szwadronach śmierci nadal spoczywa pod dywanem. Zideologizowanym propagandystom udało się zafałszować i do nieprzytomnych rozmiarów rozdmuchać historię i dokonania antyfaszystowskiej komunistycznej partyzantki. Tak powstała obowiązująca nadal zakłamana historyczna wulgata głoszona z uniwersyteckich katedr i stron podręczników szkolnych. Na tych kłamstwach pobudowano do dziś świetnie funkcjonujący, choć niemający wiele wspólnego z prawdą mit o gorącym patriotyzmie miłujących demokrację partyzantów z czerwoną chustą na szyi. Włoska lewica stale powołuje się na tę fałszywą legendę, sprzedając ją jako własne chlubne tradycje.

Według tej wersji historii, gdy 8 września 1943 r. włoski rząd marszałka Pietra Badoglio podpisał zawieszenie broni z aliantami, cały naród, oczywiście pod przywództwem partii komunistycznej, chwycił za broń, wyzwolił kraj od faszystów i hitlerowskich najeźdźców, by potem grzecznie zająć się budową włoskiej demokracji. Prawda była jednak o wiele bardziej skomplikowana, bo wówczas we Włoszech rozpoczęła się krwawa wojna domowa. W utworzonej 15 września przez Mussoliniego Republice Saló w formacjach militarnych i paramilitarnych znalazło się 800 tys. ludzi. Wczesną wiosną 1945 r. partyzantów było 40 – 70 tys., ale gdy kończyła się wojna, gdy odwaga staniała, liczba bojowców, z których wielu nie powąchało prochu, urosła do 200 tys., a kiedy zaczęto wydawać świadectwa lojalności, okazało się, że w ruchu oporu brało czynny udział aż pół miliona Włochów.

Naturalnie na wyzwolonych przez aliantów terenach to właśnie partyzanci wchodzili w struktury władz lokalnych i tworzyli oddziały policji, co nieco wyjaśnia przyczyny cudownego ich rozmnożenia pod sam koniec wojny.

Innym mitem jest powszechne wsparcie, jakim rzekomo cieszył się ruch oporu w terenie. Pisarz i publicysta Giorgio Bocca (ur. 1920 r.), członek ruchu oporu, przyznał: "Krwawe akcje partyzantów były nie tyle walką z okupantem, ile prowokacją mającą wywołać brutalną reakcję. W ramach bezwzględnej, okrutnej pedagogiki z premedytacją prowokowano represje, by wykopać przepaść nienawiści". Chodziło o zimną kalkulację, że brutalne represje faszystów Saló i Niemców przysporzą ruchowi oporu zwolenników.

Takich akcji było bez liku, a najkrwawsze konsekwencje pociągnęła za sobą prowokacja w okolicach Marzabotto, 30 km od Bolonii. We wrześniu 1944 r. po wielu zamachach Niemcy rozrzucili ulotki, zachęcając ludność cywilną, by przed planowaną akcją pacyfikacyjną opuściła teren. Kontrolujący okolice partyzanci komunistycznego ugrupowania „Stella Rossa” zapewniali mieszkańców, że z Niemcami dadzą sobie radę, zwłaszcza że lada dzień na miejscu będą alianci. Ludzie zostali. Wobec tego Niemcy wysłali parlamentariuszy, proponując partyzantom rozejm: nie będziemy pacyfikować, a wy nie będziecie nas atakować. Partyzanci zastrzelili posłańców i wycofali się w góry, pozostawiając ludność cywilną na pastwę Niemców. Ci od 25 września do 5 października wymordowali 1800 bezbronnych cywili.

Podobne bezsensowne i lekkomyślne ataki nakręcały spiralę przemocy. Ofiarą padali cywile, którzy jak wszędzie w czasie wojny w przytłaczającej większości chcieli po prostu przeczekać i przeżyć. Tym bardziej że Niemcy i wojsko Saló byli w nieustannym odwrocie i niezaczepiani zostawiali ludność w spokoju. Co więcej, dowódca sił alianckich gen. Harold Alexander apelował przez radio, żeby partyzanci ograniczyli się do zbierania informacji i oszczędzali amunicję na właściwy moment ataku. Dlatego mało kto widział sens w partyzanckiej taktyce pogardliwie nazywanej „ugryźć i uciec”, zwłaszcza że sprowadzała ludziom na głowę potworne represje. Stąd nierzadko cywile, skądinąd szczerze nienawidzący Niemców, traktowali partyzantów nieufnie i niechętnie, tym bardziej że musieli ich żywić, a żywność była wtedy na wagę złota. Mówiąc krótko, partyzanci byli dla Włochów na północy nierzadko prawdziwym dopustem Bożym.

[srodtytul]Biali i czerwoni - dwie wojny [/srodtytul]

Drugie, o wiele perfidniejsze i powtarzane do dziś kłamstwo mówi o demokratycznych celach „czerwonych” partyzantów i kierującej nimi partii komunistycznej. Włoscy komuniści, posiadający doświadczenie z wojny domowej w Hiszpanii, wspierani przez Titę, byli najliczniejsi i najlepiej zorganizowani.

Tzw. biali partyzanci, melanż słabo zorganizowanych, źle uzbrojonych grup, reprezentujących monarchistów, katolików, radykałów i socjalistów, stanowili 30 proc. sił zbrojnych włoskiego ruchu oporu. Problem w tym, że komunistyczna partyzantka brała udział w zupełnie innej wojnie. Prowadziła przede wszystkim wojnę klasową o władzę w powojennych Włoszech, które miały stać się komunistycznym rajem zarządzanym z Moskwy.

Jeszcze trwała niemiecka okupacja, gdy komunistyczni partyzanci rozpoczęli walkę z „białymi”. Najhaniebniejszej, choć niejedynej takiej zbrodni dopuścili się 7 lutego 1945 r. We wsi Porzus, tuż przy dzisiejszej granicy ze Słowenią, zaaresztowali i zamordowali partyzantów brygady Ossopo, w tym Guido Pasoliniego, brata słynnego potem reżysera. Oskarżyli ich o zdradę i współpracę z reżimem Saló. Na kontrolowanych przez siebie terenach komuniści natychmiast przystępowali do wyrównywania rachunków. Ale ich ofiarą obok faszystów padali również niemający nic wspólnego z reżimem Mussoliniego właściciele ziemscy, fabrykanci, dyrektorzy fabryk, a nawet inżynierowie. Mordowano też księży, lekarzy, prawników. Słowem chodziło o wrogów klasowych, którzy mogli w jakikolwiek sposób przeszkodzić w przejęciu władzy.

Do prawdziwej krwawej łaźni doszło po wyzwoleniu (25 kwietnia 1945 r.). Zależnie od szacunków komuniści w ciągu półtora roku wymordowali 30 – 40 tys. osób, a szef WłPK Palmiro Togliatti chełpił się przed Stalinem, że udało mu się zabić aż 50 tys. „faszystów”. Działały prawdziwe szwadrony śmierci. W krwawym delirium mordowały nawet kobiety za to, że pracowały w niemieckiej stołówce. Pełną parą pracowały też trybunały ludowe, wydające ad hoc, nierzadko w ciągu kilkunastu minut, zbiorowe wyroki śmierci. Często na podstawie anonimowego donosu, pomówienia. Machina śmierci była doskonale zorganizowana. Jedni mordowali, a inni ukrywali zwłoki, nie wiedząc, kogo grzebią. Dlatego kilka tysięcy ofiar komunistów uważa się do dziś za zaginione.

Nie jest jasne, skąd szły rozkazy. Togliatti we wrześniu 1946 r. pojechał do Reggio Emilii, gdzie w tzw. Trójkącie śmierci towarzysze wymordowali ok. 3 tys. osób, i zaapelował, by przestali. Ci jednak mordowali niemal do końca 1947 r. Natomiast z pewnością za wiedzą i zgodą Togliattiego (zaraz po wojnie był ministrem sprawiedliwości) WłPK pomagała ściganym, a czasem skazanym już przez sądy mordercom zbiec z kraju. Najczęściej do Jugosławii albo do Pragi, gdzie schronienie znalazło 466 towarzyszy z krwią na rękach. Część z nich pracowała potem we włoskiej sekcji komunistycznego Radio Praga. Najbardziej znany głos stacji należał do Francesco Moranino skazanego we Włoszech na dożywocie za zamordowanie kilkudziesięciu osób, w tym pięciu „białych” partyzantów.

Nie ma najmniejszej wątpliwości, że włoscy komuniści szykowali się do przejęcia władzy siłą. Gdy przyszło składać broń, wiceszef WłPK Pietro Secchia wydał tajną instrukcję, by partyzanci tego nie robili, bo szykuje się rewolucja, dzięki której Włochy będą mogły stać się częścią sowieckiego imperium. Jak wynika z dokumentów w sowieckich archiwach, 23 marca 1948 r., krótko przed wyborami, Togliatti spotkał się w lesie pod Rzymem z ambasadorem Michaiłem Kostylewem i pytał, czy może robić zbrojną rewolucję. Kilka dni później Mołotow w imieniu Stalina zabronił, obawiając się reakcji Zachodu, a komuniści sromotnie przegrali wybory (31proc. głosów wobec 48,5 proc. chadecji) i porzucili myśl o walce zbrojnej.

[srodtytul]Książka na stos[/srodtytul]

Legendzie o tym, że włoscy komuniści chcieli funkcjonować w ramach zasad demokracji, towarzyszy mit patriotyczny. Tyle że prawdziwą ojczyzną WłPK i jej członków był Związek Radziecki, religią – komunizm, a bogiem Stalin. Co dziwne, mit funkcjonuje do dziś, choć to, że włoscy komuniści wszystkie decyzje konsultowali w ambasadzie ZSRR w Rzymie, jest powszechnie znane, podobnie jak dokumenty przemycone na Zachód przez archiwistę KGB Mitrochina, z których wynika, że kilkaset osób z włoskiego świecznika, nierzadko za darmo, najczęściej z ideologicznych pobudek, zdradzało włoskie sekrety ojczyźnie proletariatu.

Pierwsze wyraźne symptomy, że włoski komunista w imię proletariackiej rewolucji bez wahania zdradzi swoją ojczyznę i swoich rodaków, pojawiły się, gdy Tito rozpoczął czystki etniczne, mordując i zmuszając do imigracji Włochów z Istrii i Dalmacji. Na tych terenach Włosi co najmniej od czasów Republiki Weneckiej, podobnie jak Polacy na Kresach, stanowili sporą większość w miastach. Włoscy komuniści walczący licznie w szeregach komunistycznej partyzantki Tity wsparli go w czystkach. Potem pociągi z wygnanymi Włochami mijały się z pociągami wiozącymi włoskich komunistów, którzy zmierzali do Istrii i Dalmacji, by pomóc Ticie budować komunistyczny raj. Co więcej, komunistyczna propaganda kłamała, że wygnani to faszyści. W efekcie na wygnańców po powrocie do Włoch czekała kolejna trauma. W wielu miastach i miasteczkach, gdzie mieli się osiedlić, komuniści urządzali pikiety i prawdziwą kampanię nienawiści.

Niestety, prawda o rzeczywistych tradycjach włoskiej lewicy i komunistycznych zbrodniach przedziera się we Włoszech z wielkim trudem, a przypominający ją muszą się liczyć z przykrymi konsekwencjami. Najlepszym przykładem jest los wybitnego dziennikarza, publicysty i pisarza Giampaolo Pansy (ur. 1935 r.). Od zawsze człowiek lewicy, przez lata wicenaczelny lewicowej „La Repubblica”, ostry krytyk Berlusconiego, w 2005 r. na własną zgubę opublikował książkę „Krew zwyciężonych” o ofiarach komunistycznych zbrodni w latach 1943 –1947. We wstępie zastrzegł, że bez wątpienia w wojnie domowej historyczna i moralna racja stała po stronie antyfaszystów, ale, by wreszcie przeciąć nabrzmiały wrzód wzajemnej nienawiści, trzeba stanąć w prawdzie i odlukrować fałszowaną od lat historię komunistycznego ruchu oporu.

Rozpętało się piekło. Z łamów lewicowych gazet, katedr uniwersyteckich i studiów telewizyjnych posypały się inwektywy. Zarzucano mu kłamstwo, prawicowy rewizjonizm, zdradę ideałów dla pieniędzy i wreszcie najcieższą w ustach włoskiej lewicy obelgę: „Przeszedłeś na stronę Berlusconiego”. Za tym ostatnim oskarżeniem stała pokrętna logika, że w czasie, gdy włoska lewica prowadzi śmiertelną walkę z demonem wszelkiego zła Berlusconim, nie wolno jej osłabiać. Lewicowe bojówki zrywały spotkania autorskie Pansy, groziły ich organizatorom, a wreszcie i zaatakowały pisarza, więc otrzymał policyjną ochronę.

Swoim adwersarzom Pansa poświęcił kolejne książki: „Wielkie kłamstwo” i „Żandarmi pamięci”. Intelektualiści lewicy, też znani politycy, wyrazili solidarność z pisarzem, ale coraz rzadziej można było go obejrzeć w telewizji, posłuchać w radio czy przeczytać na łamach lewicowych gazet, w których publikował przez lata. Po prostu zdominowany przez lewicę świat włoskiej kultury zaczął Pansę bojkotować. Teraz pisze w „Il Giornale” wydawanym przez brata premiera Paolo Berlusconiego.

[srodtytul]Kolaboranci pod parasolem[/srodtytul]

Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego we Włoszech bez przykrych konsekwencji nie można do dziś mówić o niewygodnej dla lewicy prawdzie? Historycznie rzecz wytłumaczyć łatwo. Włoskie elity za czasów Mussoliniego zachowały się haniebnie. W 1931 r. z 1250 szefów uniwersyteckich katedr tylko 12 odmówiło przysięgi na wierność faszyzmowi. W 1938 r., gdy uchwalano ustawy rasowe, w wyniku których 46 tysięcy włoskich Żydów zostało wyrzuconych ze szkół, uniwersytetów, wojska, urzędów, a nawet klubów sportowych, tylko trzech senatorów (wśród nich Benedetto Croce) nie pojawiło się w senacie. Nie zaprotestował nikt, a włoscy naukowcy, artyści i urzędnicy bez moralnych rozterek zajęli opuszczone przez żydowskich kolegów stanowiska.

Co więcej, wielu znanych po wojnie włoskich artystów i pisarzy miało za sobą mniej lub bardziej poważny flirt z faszyzmem. Mało kto wie, że reżyser Roberto Rossellini był bliskim przyjacielem Vittorio Mussoliniego, syna dykatora, i nakręcił trylogię, która była jedną wielką apologią faszyzmu. Jego młodszy kolega Pier Paolo Pasolini, podobnie jak laureat literackiej nagrody Nobla Dario Fo, służyli w wojsku Saló. Alberto Moravia pisał do Mussoliniego wiernopoddańcze listy, podobnie jak znany historyk Norberto Bobbio.

Można więc sobie łatwo wyobrazić, że włoskie elity zaraz po wojnie padły nie tylko ofiarą heglowskiego ukąszenia, ale też chęci odkupienia win i ukrycia prawdy o niewygodnej przeszłości. Dlatego z zapałem neofitów opowiedzieli się za komunizmem, kupując sobie przy okazji parasol ochronny WłPK. W ten sposób świat włoskiej kultury i nauki przechylił się bardzo mocno na lewo. W imię hasła „Kto nie z nami, jest przeciw nam” inaczej myślący stanęli przed zamkniętymi drzwiami. Ci, którzy otworzyli usta, musieli się liczyć z ostracyzmem. Taki los spotkał między innymi Gustawa Herlinga-Grudzińskiego (zięcia Benedetta Croce). Prawda o łagrach i prawdziwej naturze komunizmu była włoskim intelektualnym elitom bardzo nie na rękę. Równocześnie obciążeni hipoteką zbrodni i zdrady komuniści błyskawicznie przystąpili do zakłamywania historii i zacierania śladów. Powstało blisko 100 instytutów zajmujących się „dokumentacją” ruchu oporu. Pracowały jak orwellowskie ministerstwo prawdy, pomijając milczeniem „białych” partyzantów i niewygodne fakty. Natomiast produkcja komunistycznych bohaterów szła pełną parą.

W ten sposób na ołtarzu kreowania rodowodu włoskiej lewicy złożono z premedytacją prawdę. Naród kupił tę mitologię chętnie, bo kłamstwo o powszechności patriotycznego i przesiąkniętego duchem demokracji ruchu oporu niejako relatywizuje moralną odpowiedzialność za powszechne wspieranie Mussoliniego i faszyzmu. O sile oddziaływania lewicowej propagandy świadczy choćby to, że jeszcze na początku lat 70. ponad połowa wyborców lewicy była przekonana, iż stopa życiowa w ZSRR jest wyższa niż we Włoszech, a mieszkańcy cieszą się tam o wiele większymi swobodami.

Dopiero w 1991 r. historyk Claudio Pavone odważył się napisać, że we Włoszech 8 września 1943 rozpoczęła się krwawa wojna domowa, a nie powszechne antyfaszystowskie powstanie narodowe, co zresztą lewica uznała za faszystowską prowokację. Przez lata włoskie ofiary Tity (ok. 5 tys.) wrzucone do rozpadlin skalnych pod Triestem (tzw. foibe) były tematem tabu. Ich pamięć można czcić oficjalnie dopiero od 2000 r. Notabene trudno też nie przypisać działalności żandarmów pamięci kłopotów z dystrubucją we Włoszech „Katynia” Andrzeja Wajdy czy niedopuszczenie do konkursu festiwalu w Wenecji filmu „Krew zwyciężonych” na podstawie książki Pansy.

[srodtytul]Równowaga kłamstw[/srodtytul]

Lewicowej mitologii towarzyszy relatywizacja czasów faszyzmu. Apologeci Mussoliniego twierdzą, że uratował Włochy przed chaosem i komunizmem, a dyktatura była koniecznością. Są przekonani, że Duce zmodernizował kraj, zaszczepił Włochom patriotyzm, rozprawił się z cosa nostra na Sycylii, a pociągi kursowały punktualnie. To właśnie na fali tego relatywizmu Berlusconi oświadczył, że dyktator nikogo nie zamordował, a swoich politycznych wrogów wysyłał na wczasy. W tej opcji właściwie jedynymi błędami Mussoliniego były ustawy rasowe i wplątanie Włoch w światową wojnę, choć naturalnie odpowiedzialność za śmierć 6 tys. włoskich Żydów ponoszą wyłącznie Niemcy. Wyznawcy tych poglądów nie są w stanie dostrzec, że ustawy rasowe i przystąpienie do wojny (415 tys. włoskich ofiar) były jasną historyczną konsekwencją obłędnej ideologii i mordu, który Mussolini popełnił na demokracji.

Co więcej, propaganda obu stron używa tych kłamstw na bieżące potrzeby polityki. Propagandystom i spin doktorom wydaje się, że jedno kłamstwo usprawiedliwia drugie. Prawica zarzuca lewicy stalinizm, a lewica prawicy, że pochodzi z nieprawego faszystowskiego łoża. Lewica podczas swoich demonstracji pali kukły Berlusconiego upozowanego na Hitlera albo Mussoliniego, a Berlusconi na wiecu wyborczym wymachuje egzemplarzem „L'Unita” z 6 marca 1953 r., ociekającym łzami po śmierci Stalina.

To właśnie do dziś niewyrównane rachunki ze smutną i skomplikowaną historią były przyczyną histerycznych reakcji Włochów na propozycję zaśpiewania w San Remo „Giovinezzy” i „Bella ciao”. Przy czym ta druga piosenka to też produkt mistyfikacji. Wcale nie była pieśnią włoskich partyzantów i mało kto ją w czasie wojny śpiewał (XIX-wiecznej melodii o klezmerskim rodowodzie towarzyszyły różne słowa, zależnie od regionu). Stała się nią później, gdy twórcy komunistycznej mitologii uznali, że mit o powszechnym, komunistycznym ruchu oporu należy wzmocnić pieśnią-symbolem. I tak „Bella ciao” została wylansowana podczas powojennych zjazdów komunistycznej młodzieży.

[i]Korespondencja z Rzymu [/i]

W przyszłorocznym festiwalu San Remo jeden z wieczorów ma być poświęcony historii włoskiej piosenki w związku z obchodami 150-lecia Włoch. RAI powierzył funkcję dyrektora programowego i konferansjera wielkiej gwieździe estrady Gianniemu Morandiemu, a ten ogłosił, że uczestnicy głównego konkursu oprócz nowej piosenki będą musieli zaśpiewać jeden stary przebój, na przykład pieśń komunistycznych partyzantów „Bella ciao”. Dyrektor artystyczny Gianmarco Mazzi rzucił, że może być również hymn faszystów „Giovinezza” i rozpętało się piekło.

Politycy, związkowcy, intelektualiści i lewicowi publicyści uznali, że to konstytucyjnie zabroniona we Włoszech apologia faszyzmu. W ramach protestów wzywano do bojkotu festiwalu przez wszystkich miłujących wolność i demokrację. Zatrzęsło się też po drugiej stronie barykady, gdzie uznano, że w takim razie nie wolno również śpiewać w San Remo "Bella Ciao", bo to apologia drugiego totalitaryzmu. Dyrekcja RAI, by położyć kres dramatycznie eskalującym sporom, salomonowym wyrokiem zakazała wykonywania na festiwalu obu pieśni.

Pozostało jeszcze 94% artykułu
Plus Minus
„Cannes. Religia kina”: Kino jak miłość życia
Plus Minus
„5 grudniów”: Długie pożegnanie
Plus Minus
„BrainBox Pocket: Kosmos”: Pamięć szpiega pod presją czasu
Plus Minus
„Moralna AI”: Sztuczna odpowiedzialność
Plus Minus
„The Electric State”: Jak przepalić 320 milionów