Don Walsh na dnie świata

Do eksperymentalnego zejścia na Pacyfiku na głębokość niemal 11 km w batyskafie „Trieste" Don Walsh zgłosił się, żeby uciec od pracy za biurkiem.

Publikacja: 04.06.2011 01:01

Don Walsh (P) i Jacques Piccard w batyskafie "Trieste". Fot. archiwum Dona Walsha

Don Walsh (P) i Jacques Piccard w batyskafie "Trieste". Fot. archiwum Dona Walsha

Foto: Archiwum

Od pół wieku lat poza nim i Jakiem Piccardem nikt nie dotarł na dno Rowu Mariańskiego

– Dorastałem wśród samolotów, statków i łodzi – mówi Don Walsh. – Urodziłem się w 1931 r. nad zatoką San Francisco. Z okna domu rozciągał się widok na zatokę i ograniczające ją mosty. Dalej aż po horyzont rozlewał się tajemniczy Pacyfik. Co jest za nim? Bardzo chciałem tam zajrzeć. Ten rejon był historycznym centrum awiacji. Marzyłem o lataniu. Ojciec brał mnie na lotnisko, gdzie oglądaliśmy różne modele samolotów, spotykaliśmy pionierów przestworzy. Postanowiłem zostać pilotem wojskowym i testować najnowsze, najszybsze maszyny.

Na siódme urodziny matka wręczyła mu na bilet lotniczy z Oakland do San Francisco. Lot trwał kilka minut. To było wielkie przeżycie.

Chodził do prywatnej szkoły podstawowej Penisula School w Menlo Park po drugiej stronie zatoki. Szkoła realizowała nietypowy program nauki.

– Zakładał, że człowiek jest z natury dobry – tłumaczy Walsh. – Rozwijano nas poprzez sztukę, muzykę, uspołecznienie, umiejętność stawiania zadań, szukania rozwiązań i podejmowania decyzji. Nauka była przyjemnością. No i chodziłem do jednej klasy z Janem Sobieskim. Może był kuzynem waszego króla?

Postanowił połączyć dwie pasje i zostać pilotem Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. Wiosną 1950 r. zdał egzaminy do Akademii US Navy w Annapolis. I wtedy nastąpiła katastrofa.

– Zaczął mi się psuć wzrok na studiach. Droga do samodzielnego latania na długi czas zamknęła się przede mną.

Po ukończeniu akademii zaczął służbę na morzu.

– Pierwszy rejs jako nawigator odbyłem na frachtowcu. Kapitan mówi: znajdź Japonię. Miałem nadzieję, że po 21 dniach rejsu ujrzę ją przed sobą. Udało się.

Pierwszy raz wyruszył w rejon polarny na Wyspy Przybyłowa na Morzu Beringa.

– Kiedyś nosiły nazwę Północnych Wysp Futer Fok – zabijano tam rocznie ok. 30 tys. młodych samic fok na futra, skóry, olej i mięso. Przywoziliśmy roczne zaopatrzenie dla mieszkańców, odbieraliśmy produkty z fok. Po zarzuceniu kotwicy miałem trochę wolnego czasu. Popłynąłem łodzią wokół wyspy, żeby sprawdzić, czy miałem poprawne informacje nawigacyjne. „Gen eksploracji" dal znać o sobie.

Zgłosił się do Szkoły Łodzi Podwodnych. W 1958 r. w bazie flotylli łodzi podwodnych i niszczycieli w San Diego w Kalifornii, gdzie stacjonował, pojawił się dziwny pojazd.

Batyskaf Piccarda

Na koncept eksploracji głębin morskich balonem wpadł mieszkaniec kraju bez dostępu do morza, genialny wizjoner, Szwajcar August Piccard. Z doświadczeniem w lotach ku stratosferze, rok przed narodzinami Dona Walsha, w celu zbadania promieniowania kosmicznego ustanowił rekord – wzniósł się balonem na 15 785 m. Uznał, ze warto udać się w przeciwną stronę – pod wodę. W 1953 r. batyskaf „Trieste" jego konstrukcji został zwodowany na Morzu Śródziemnym. Z synem Jakiem zanurzył się w nim ponad trzy kilometry. Jednak koszt utrzymania i pracy batyskafu okazał się za drogi nawet dla konsorcjum włosko-szwajcarskiego, które go finansowało. Kiedy Piccard zanurkował na cztery kilometry, batyskafem zainteresowali się Amerykanie. Żadna łódź podwodna nie była w stanie dotrzeć tak głęboko. Marynarka Wojenna USA kupiła batyskaf w pakiecie z Jakiem Piccardem, który umiał go obsługiwać, i zacumowała w bazie w San Diego.

– US Navy ogłosiła, że szuka dwóch oficerów ochotników do nurkowania w ramach programu „Trieste". Zgłosił się tylko jeden, który wkrótce zachorował. Poza nim nie było nikogo chętnego do eksperymentów! – mówi Don Walsh. – Wiadomo było, co trzeba robić, żeby piąć się po szczeblach kariery oficerskiej. A program związany z batyskafem mógł prowadzić donikąd, wręcz zrujnować karierę. W tym czasie tkwiłem na wybrzeżu, wykonując interesującą pracę, ale za biurkiem. Batyskaf dawał mi szanse powrotu na ocean.

Zgłosił i wymógł swój udział w programie „Trieste". Przyznaje, że choć bardzo ciekawiło go to, co się wydarzy, nie dostrzegał ani wartości programu, ani przygody, w jaką wkroczył.

Na dnie oceanu

– Moje nowe biuro – kabina batyskafu „Trieste", miała wielkość średniego rozmiaru lodówki amerykańskiej i podobną w nim temperaturę – śmieje się Walsh. – Stworzyliśmy niewielki zespół wojskowych i cywilów, który zaczął testować możliwości coraz śmielszych nurkowań. Na początku stycznia 1960 r. z Jakiem Piccardem, synem konstruktora batyskafu, przekroczyliśmy głębokość 7 km. 23 stycznia zaczęliśmy się opuszczać w najgłębszym miejscu oceanów: na dno Rowu Mariańskiego.

Dotarcie do najgłębszego miejsca na świecie trwało 4 godziny i 45 minut.

– Zanim wylądowaliśmy, Jacques i ja, ze zdziwieniem zobaczyliśmy na dnie małą rybę flądrokształtną, kraby, meduzę. Nikt się wtedy nie spodziewał, że w najgłębszych partiach oceanu może być życie.

Dno Rowu Marianskiego jest szeroką doliną. Kiedy wylądowaliśmy podniosły się osady. Chmura nie odpływała i nic nie mogliśmy już dojrzeć. Staliśmy półtorej godziny. Stało się jasne, że niezależnie jak długo będziemy tam stać, widoczność się nie poprawi. Trzeba było ruszać do góry.

Batyskaf „Trieste" służył dziesięć lat do badań podwodnych. Jednym z ostatnich zadań było dotarcie do wraku łodzi podwodnej „Tresher" o napędzie atomowym – grobu 129 marynarzy, żeby poznać przyczyny katastrofy. Po przejściu na emeryturę „Trieste" osiadł w muzeum w Waszyngtonie.

Don Walsh dopiął swego – wrócił na morze, pływał w łodziach podwodnych. Po przejściu na emeryturę zaczął nowe życie. Przekraczał nowe horyzonty. Ale o tym opowie sam, w Polsce.

Kapitan Don Walsh odwiedzi Polskę 5 - 12 czerwca.

7 czerwca będzie gościem honorowym konferencji prasowej anonsującej powstanie nowych studiów archeologii podwodnej w Instytucie Archeologii Uniwersytetu Warszawskiego. W starej BUW otworzy wystawę fotograficzną "Najgłębsze tajemnice planety. Polskie eksploracje podwodne", ilustrującą odkrycia w jaskiniach, wraków Bałtyku, pozostałości, antycznych kultur w ciepłych morzach, badania wód rejonów polarnych.

7 czerwca o godz. 18 w Pałacu Tyszkiewiczów-Potockich na UW przy Krakowskim Przedmieściu 32, wygłosi prelekcję, ilustrowaną zdjęciami "Exploring Inner Space - A Personal Odyssey" (tłumaczona będzie z jęz. ang.; wstęp wolny).

Ponadto odwiedzi Toruń, Malbork, Frombork, Gdańsk oraz uratowane dwory Podlasia. Wizytę organizuje Oddział Polski The Explorers Club przy współpracy Uniwersytetu Warszawskiego. „Rzeczpospolita" objęła nad nią patronat prasowy.

 

Kapitan Don Walsh, prezes honorowy The Explorers Club, jest oceanografem, profesorem inżynierii oceanicznej, absolwentem nauk politycznych, specjalistą technologii podwodnych. Polarnik, uhonorowany został nazwą geograficzną Walsh Spur na Antarktydzie. Wyróżniony licznymi odznaczeniami, wśród nich Medalem Legion of Merit (dwukrotnie), Medalem za Wybitną Służbę Publiczną, Medalem The Explorers Club. Żonaty, ma syna i córkę. Mieszka na farmie w Oregonie.

Od pół wieku lat poza nim i Jakiem Piccardem nikt nie dotarł na dno Rowu Mariańskiego

– Dorastałem wśród samolotów, statków i łodzi – mówi Don Walsh. – Urodziłem się w 1931 r. nad zatoką San Francisco. Z okna domu rozciągał się widok na zatokę i ograniczające ją mosty. Dalej aż po horyzont rozlewał się tajemniczy Pacyfik. Co jest za nim? Bardzo chciałem tam zajrzeć. Ten rejon był historycznym centrum awiacji. Marzyłem o lataniu. Ojciec brał mnie na lotnisko, gdzie oglądaliśmy różne modele samolotów, spotykaliśmy pionierów przestworzy. Postanowiłem zostać pilotem wojskowym i testować najnowsze, najszybsze maszyny.

Pozostało 90% artykułu
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich
Materiał Promocyjny
Europejczycy chcą ochrony klimatu, ale mają obawy o koszty
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Jędrzej Pasierski: Dobre kino dla 6 widzów