Samotność mędrca

Prywaciarze nie czytywali Hayeka. Wstawali natomiast o trzeciej w nocy, by zawieźć syrenką 5 tys. jajek na targ – a jednocześnie niezmordowanie szukali dróg obejścia systemu regulacji i przepisów. Do nich Dzielskiemu było pewnie najbliżej.

Aktualizacja: 11.10.2014 16:10 Publikacja: 10.10.2014 02:25

Samotność mędrca

Foto: archiwum rodzinne

W latach 80. nietrudno było o liberałów w cudzysłowie i bez: za liberała partyjnego miał się rzecznik MSW Wojciech Garstka, liberalną mieniła się „Polityka", wolny rynek chwalili towarzysze zasiadający we władzach spółek polonijnych, a w zbiorach Biblioteki Narodowej podziemnych wydań dzieł Friedricha Augusta von Hayeka jest bodaj więcej niż Józefa Piłsudskiego. Jeden był jednak filozof, który przemyślał liberalizm do końca i proponował go jako długofalową strategię. I właśnie on zmarł u progu niepodległości.

Niewygodny cokół

Mirosław Dzielski bywa wprawdzie przywoływany w debacie publicznej, doczekał się swojej ulicy, pism zbiorowych, serii wydawniczej i towarzystwa naukowego, w publicznym obiegu jednak nie zaczął nigdy funkcjonować na dobre. Po roku 1989 setki nazwisk zyskały większy rozgłos. Środowisko jego uczniów, współpracowników i wielbicieli postanowiło potraktować go jako symbol. Symbolem stał się też po trosze za sprawą pamięci zbiorowej, która z jednej strony potrzebuje pomników, z drugiej – mocno ukazuje wielkość i przegraną Mirosława Dzielskiego na tle słabości innych „liberałów polskich" i pospolitości współczesnego nam czasu.

Rangę krakowskiego myśliciela, ale i wysokość cokołu, na jaki go wyniesiono, świetnie ukazują określenia filozofa, które wracają w kolejnych wspomnieniach i odsłonach. „Sokratesem polskim" nazwał go po raz pierwszy bodaj we wspomnieniu pośmiertnym Henryk Woźniakowski. Do Mojżesza, który nie dotarł do Ziemi Obiecanej, porównał Dzielskiego w kazaniu pogrzebowym dominikanin ojciec Marek Pieńkowski. Obaj użyli tych fraz niejako warunkowo, zdając sobie sprawę, że skromnemu filozofowi takie koturny byłyby nie w smak. Powodowały one bowiem, że trudno było dojrzeć w jego obliczu kpiarza i facecjonistę, który z Januszem Szpotańskim układał parafrazy pieśni kościelnych. Robert Kaczmarek, wydawca podziemnego „Merkuryusza Krakowskiego i Powszechnego", wspomina zaś: „po wydaniu numeru odbierał od łączniczki 20 egzemplarzy do kolportażu, odliczał ich cenę od własnego honorarium i bez śladu wzruszenia inkasował pozostałe złotówki. Na ogół wychylaliśmy kielicha na pohybel, po czym, kiedy już wychodziłem, zwracał mi dopiero co otrzymaną kwotę, przeznaczając ją na fundusz »Merkuriusza«".

Dzielski nie stronił od pamfletu – jednym ze smaczniejszych drobiazgów w jego „Pismach zebranych" jest szkic „Centrum Erotyczne Surdykowskiego". Rozprawia się w nim z sentymentalizmem rzeczników „pojednania narodowego", w lecie 1981 roku piętnujących „ekstremę". Wywód zaś, w którym, omawiając wyniki wyborów z 1976 i 1979 roku, zwraca uwagę na fakt, że „popularność Edwarda Gierka w środowisku wariatów znacząco maleje" (I sekretarz w 1976 roku otrzymał 99,99 proc. głosów, w 1979 zaś zaledwie 99,97), to perła polskiej felietonistyki.

Znacznie ciekawszym zajęciem dla uważnych czytelników biografii jest przyjrzenie się liniom rozwojowym, jakie pojawiają się u progu dorosłości Mirosława Dzielskiego, i uświadomienie sobie, jak wielką dojrzałość osiągnął przez mniej więcej ćwierć wieku dorosłego życia. Zdolny maturzysta za sugestią ojca wybiera studia na Wydziale Fizyki UJ, miast bliższej humanistyki – po magisterium poświęconym „równaniom Einsteina dla pól statycznych" – zatrudnia się w Zakładzie Filozofii Nauk Przyrodniczych UJ, gdzie pracować będzie do końca życia.

To wtedy mamy do czynienia z pierwszymi aktami odwagi cywilnej – i pierwszymi pokrewieństwami z wyboru. Odwagi dowiedzie, pisząc w styczniu 1973 roku do przewodniczącego Rady Państwa, prosząc o skorzystanie z prawa łaski wobec braci Kowalczyków, sprawców wysadzenia w powietrze auli WSP w Opolu. Przyjaźnie zawiązują się na prywatnych seminariach filozoficznych, które odbywały się w krakowskiej kurii z inicjatywy kardynała Karola Wojtyły. Jak mały musiał być Kraków, w którym w jednym pokoju siedzieć mogli ojciec Jacek Salij, Bronisław Łagowski i Miłowit Kuniński! Schyłek lat 70. – i „Merkuriusz" oraz powstała pod jego auspicjami Prywatna Inicjatywa Krakowska, PIK, która – jak wspomina Kaczmarek – podejmowała się wszystkiego, od nagrywania kaset z piosenkami historycznymi po zbiórkę pieniędzy dla represjonowanych wśród przyjaciół z Filharmonii Krakowskiej.

A potem – karnawał. Zaangażowanie weń Dzielskiego wskazuje, jak upraszczają sprawę ci, którzy przeciwstawiają jego dokonania „Solidarności": czy oponent „S" zostałby rzecznikiem prasowym Regionu Małopolska i podczas I Zjazdu w hali Olivia kandydował na rzecznika „S" przeciw Januszowi Onyszkiewiczowi? A potem stan wojenny, podziemny kwartalnik, eseje polityczne „Duch nadchodzącego czasu", które okazały się jedną z najważniejszych książek tamtej dekady, prelekcje w KIK i kościołach, Prymasowska Rada Społeczna i Krakowskie Towarzystwo Przemysłowe. Kto jeszcze w Polsce końca lat 80. wymieniany był w gronie kandydatów na premiera z jednej strony – w rozmowach prymasa Józefa Glempa z Lechem Wałęsą, z drugiej – przez premiera Mieczysława F. Rakowskiego? Ale też – kto inny tak konsekwentnie przemyślał liberalizm i prymat władzy stanowienia o swojej wolności, jaką daje własność? Zwykle, pisząc o myślicielach i działaczach rozproszonych, sięgamy po słowo „archipelagi" i jest w tym jakieś przeczucie większej całości, żartem powiedzieć można – ilości przechodzącej w nową jakość. To jednak widać z wysokości katedry kartografa czy historyka idei: na poziomie morza każda wyspa archipelagu jest osobna, każdy myśliciel osuwa się w swoją stronę.

Wyspy na oceanie

Był więc Stefan Kisielewski – w wielu intuicjach dotyczących cywilizacyjnego wymiaru zapaści wyprzedzający intuicje Dzielskiego, jako pierwszy odważnie piszący o absurdach gospodarki realnego socjalizmu. W latach 70. Kisiel to jednak już starszy pan, w jakiś sposób wpasowany w Polskę późnego Gierka i odrobinę chyba próżny. Kisiel, w którym stale obecny był obcy Dzielskiemu temperament chochlika i figlarza i któremu dawał wyraz, reanimując towarzyski cercle nazwany partią wariatów-liberałów, pozując do błazeńskich zdjęć, grając na nosie swoim przyjaciołom z „Tygodnika Powszechnego", u progu zaś wolnej Polski ustanawiając nagrodę, której jednym z pierwszych laureatów został bohater zbiorowej wyobraźni, Bogusław Bagsik (niejeden późniejszy laureat Nagrody Kisiela, dodajmy, miał równie wiele wspólnego z państwem prawa co Bagsik, tu już jednak w grę wchodziły naprawdę poważne pieniądze i „krysze", i wszyscy pozostawali bezkarni).

Był Janusz Korwin-Mikke, któremu w tych zawodach przypada palma pierwszeństwa, jeśli idzie o sięganie po Hayeka i Miltona Friedmana: zrobił to już w latach 70., jako pierwszy też założył, wydającą dzieła tych myślicieli, Officynę Liberałów – i to zostanie po nim, choć jego ego okazało się balonem, na którym odleciał w głąb krainy ekscentryków. Było środowisko ekonomistów lubelskich, byli zafascynowani Hayekiem „liberałowie gdańscy", dzielący się na „prawicę" z Lechem Mażewskim i „lewicę" z Januszem Lewandowskim (to już jednak lata 80.). I był Leszek Balcerowicz, w niedawno opublikowanym wywiadzie rzece z tą samą co zawsze, nużącą solennością opisujący narodziny w latach 70. seminarium, na którym jego uczestnicy dyskutowali „model jugosłowiański" – najdalej posuniętą herezję, do jakiej mieli odwagę się odwołać. Chwalili wolny rynek Jacek Maziarski i Piotr Wierzbicki.

A z drugiej strony? Słudzy władzy, może i szczerze przekonani do potrzeby zmian, bo dysponujący największą ilością danych świadczących o zapaści systemu, ale skażeni serwilizmem w sposób, który nie pozwoliłby Dzielskiemu uznać ich za partnerów. Na kogo zresztą mógłby liczyć – emerytów ze Stronnictwa Demokratycznego, którzy niedawno wyrzucili ze swojego grona Korwin-Mikkego? Karykaturalnego biurokratę Zbigniewa Messnera, prezentującego w roku 1987 (nb. na łamach „Rzeczpospolitej") „Tezy w sprawie II etapu reformy gospodarczej", w których pierwszy raz od czasów „bitwy o handel" komuniści odważyli się użyć słowa „zysk"? Trochę groteskowego, trochę niepokojącego Mieczysława Wilczka, który w PRL próbował i dyrektorowania, i produkcji proszku do prania Ixi, i – niczym prekursor Henryka Stokłosy – wytwarzania wonnych koncentratów paszowych z odpadów z rzeźni, zanim wszedł najpierw do komisji sejmowych (1985), potem – w skład Rady Społeczno-Gospodarczej przy Sejmie, a wreszcie objął funkcję ministra przemysłu w gabinecie Rakowskiego?

Wilczek zresztą, z racji swojego wędrowania wśród producentów paszy, mebli, futer i kremów, wiedział najwięcej o tych setkach tysięcy drobnych przedsiębiorców, których znamy właściwie tylko ze zdjęć Chrisa Niedenthala; no, może jeszcze ze świetnego, niedocenionego albumu ze zbiorem relacji „Prywaciarze", jaki ukazał się nakładem Ośrodka Karta. To kombinacje i koncepty, jakie trudno dziś sobie wyobrazić, wobec których słabnie nawet potęga felietonów Kisiela: prywaciarze skupujący po zakładach wulkanizatorskich, myjący i wysyłający za zaliczeniem pocztowym na wieś dętki od starych warszaw, wielce cenione przez chłopów; gentleman przed podróżą na Węgry owijający się trzema etolami z lisa w toalecie dworca w Katowicach; pozytywista, który w baraku najpierw hodował kurczaki, potem, z braku paszy – pieczarki, a gdy i torfu zabrakło, uruchomił powiatową dyskotekę...

Prywaciarze nie czytywali Hayeka; zasypiali nad „Przeglądem Sportowym", wstawali o trzeciej w nocy, by zawieźć syrenką 5 tys. jajek na targ – a jednocześnie niezmordowanie szukali dróg obejścia, przechytrzenia czy zawieszenia systemu regulacji i przepisów, niczym łamiący kod hakerzy albo wirusy usiłujące złamać system immunologiczny organizmu. Do nich Dzielskiemu było pewnie najbliżej, bo wiedział jak oni, że – jak napisał w poświęconym pamięci filozofa wierszu Zbigniew Machej – „W tym kraju żyje się wciąż na niby": kupował więc od nich dętki i opony, radził się, remontując okap w domku w Łopusznej, zdobywał ryzy papieru dla kolejnego podziemnego pisma.

Jak wynika z antologii Karty i innych badań, pionierzy wolnego rynku w większości – jak Dzielski – „bieg ukończyli" u progu niepodległości: niczym ryby głębinowe, przywykłe do życia pod ogromnym ciśnieniem, nie poradzili sobie w płytszych i cieplejszych wodach. Tę niszę ekologiczną zasiedliło już następne pokolenie: tych, którzy w latach 80. zakładali „firmy polonijne", „spółki eksportowe" i nie musieli chować się przez kontrolerami NIK, bo chronił ich oficer prowadzący. Oni też nie potrzebowali pism Miltona Friedmana; kontentowali się niemieckim porno na kasetach VHS.

Na Wschodnim Wybrzeżu

Tymczasem jednak Dzielski prowadził grę na wielu szachownicach, w Warszawie powołując Klub Myśli Politycznej „Dziekania", w Krakowie – planując z Tadeuszem Syryjczykiem powstanie specjalnej strefy ekonomicznej. Do tego doszły projekt Banku Inwestycyjnego i prowadzone dla studentów zajęcia z Platona. A także przycinanie drzew owocowych, któremu pozostał do końca wierny. I pierwsze rozmowy Okrągłego Stołu.

W styczniu 1989 roku leciał do USA na zaproszenie Agencji Informacyjnej Stanów Zjednoczonych, na kilka tygodni: ot, wygłosić cykl wykładów, pozyskać partnerów dla krakowskich przemysłowców, opublikować polemikę w „Commentary" i sprowadzić książki o zarządzaniu dla krakowskich uczelni. Miał tam pozostać aż do śmierci w październiku 1989 roku, dzieląc czas między szpital a dom sióstr służebniczek w Woodbridge w stanie New Jersey. Relacje jego amerykańskich przyjaciół, zgromadzone w tomie wspomnień „Widzieć mądrość w wolności", zbyt chyba osobiste, by przytaczać je w gazecie, mówią o błyskawicznych postępach nowotworu, o wyniszczeniu, powracających atakach bólu – i o wytrwałości, o codziennej pracy. To wtedy chyba zdobywał sobie prawo do określania go mianem krakowskiego Sokratesa.

I Mojżesza? Wiadomości z Polski chłonął: luźne dywagacje o wejściu do rządu, o objęciu jakiejś teki dla rozmówców w kraju były już pewnie przebrzmiałe, dla niego samego miały coraz mniejsze znaczenie. Pojawiły się za to lektury nieoczekiwane: „Nigdy dotąd nie spotykałem się na co dzień z taką religijnością, jak u moich sióstr służebniczek – zaczyna się ostatni z opublikowanych listów Dzielskiego, do Henryka Woźniakowskiego, z lata 1989 roku. – Jest to religijność bardzo prosta (...), a jednocześnie bardzo głęboka. (...) Dają mi do czytania książki o Medjugorie, o Fatimie. Myślę, że gdyby nie moja sytuacja, nigdy nie byłbym w stanie wciągnąć się w te lektury".

Hayek i Medjugorie, kwitnące śliwy w Woodbridge, na które patrzał filozof. W kraju rozpoczynało się właśnie mieszanie skażonego spirytusu, a Bogusław Linda już wkrótce miał się uśmiechać triumfalnie z ekranu w „Psach", apologii cynizmu.

—współpr. Małgorzata Urbańska

Plus Minus
„Cannes. Religia kina”: Kino jak miłość życia
Plus Minus
„5 grudniów”: Długie pożegnanie
Plus Minus
„BrainBox Pocket: Kosmos”: Pamięć szpiega pod presją czasu
Plus Minus
„Moralna AI”: Sztuczna odpowiedzialność
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Plus Minus
„The Electric State”: Jak przepalić 320 milionów