Wyrastałem w Nowej Hucie, a ściślej w Bieńczycach, w latach romantycznych błędów i wypaczeń. Byłem na wpół świadomym i w pełni bezradnym świadkiem wymazywania skazanych na zagładę wsi w chciwym żołądku komunistycznego wilkołaka. Kiedy zamieszkałem na osiedlu Krakowiaków, tonące w błocie blokowisko chwilowo zakończyło pokojową aneksję chłopskich chałup i zagonów na granicy linii kolejowej biegnącej między nitkami ulicy Kocmyrzowskiej. Po torach chwiejnie i bez pośpiechu toczyły się ceglaste składy pociągów towarowych, a obok po granitowej kostce turkotały drabiniaste wozy z wielkimi stertami suszonego tytoniu wiezionego do czyżyńskiego monopolu.
Na mszę lub religię przeprawiałem się przez tory i dalej szedłem wzdłuż targowiska pełnego furmanek i gniadych, siwych czy kasztanowych koników łowiących obrok w zawieszonych u pyska workach. Zapach końskiego potu i nawozu, ziemi, jabłek, rejwach, z jakim okoliczni chłopi z zamiłowaniem targowali się o ceny papierówek, antonówek, landsberskich, ogórków, kopru czy czosnku, sprawiał, że mimo natrętnych os obsiadających skrzynki śliwek czy gruszek lubiłem towarzyszyć mamie podczas zakupów na placu. Już samo targowanie było obrzędem z innego świata, nadającym transakcjom sens niż w państwowym sklepie, bo sprzeczny z wyznawaną przez nomenklaturę świętą ideą sprawiedliwego podziału biedy między zwykłych ludzi.
Moja mama była przymusowym wirtuozem negocjacji, chociaż odebrała zupełnie inną lekcję – przed wojną pomagała babci w biedasklepiku na podczęstochowskim Lisińcu, w którym sprzedawano towary innym ubogim, zazwyczaj na borg, czyli na zeszyt. Podczas zakupów częstowała każdego na dzień dobry powiedzonkiem „bez przyczynku nie odchodź z rynku", czym zyskiwała nieokreśloną przewagę psychologiczną nad sprzedającymi. Oni bowiem nie mieli na podorędziu celnej riposty i bezskutecznie nadrabiali miną, powtarzając jak zaklęcie: „ale moja marchewka to sam cukier" albo: „kalarepa jak masełko".
Zostawiając po prawej ręce plac targowy, szedłem wzdłuż łanu żyta aż do wiejskiej kaplicy otoczonej sejmikiem chłopskich zagród i strzeżonej przez krzywe pnie jabłoni ubrane w białe wapienne bryczesy. Mieszkańców osiedli gwałtownie przybywało, więc przy kaplicy stanął ołtarz polowy, a później, po latach starań, dramatycznej walce o kościół w 1960 roku, a następnie mozolnej budowie, powstał w jej miejsce kościół Arka Pana wyświęcony przez kardynała Karola Wojtyłę w maju 1977 roku. Na drugim krańcu Nowej Huty – w Mogile – od XIII wieku rezydował wspaniały kościół należący do cystersów. Unosiła się z niego woń kadzidła i wraz ze strzelistymi słowami psalmów krążyły nad dachami kolejnej z wiosek zżeranych w tamtych czasach przez wiecznie głodnego Lenina (według pewnej poetki „Adama nowego człowieczeństwa") i jego syfilityczne potomstwo.
Kilka dni temu postanowiłem odwiedzić Bieńczyce i Mogiłę (z której w pierwszej połowie XX wieku pochodziło 30 proc. mąki dla Krakowa), a raczej to, co z wiatru ducha i prochu materii wiejskich gniazd dotrwało do dzisiejszej rozkwitającej marności. Większość moich podróży, a prawdę mówiąc prawie wszystkie, odbyłem w fotelu z książką w ręku, jednak ta nowohucka miała być zaledwie niewielkim spacerem, a równocześnie dotknięciem dzieciństwa, więc mimo lenistwa wypełzłem jak kret z nory na lipcowe słońce.